Ostrzegana wielokrotnie przed kolejkami uznałam, że trzeba opracować chytry plan, który nie będzie narażał mojej rodziny na wielogodzinne czekanie. Informacje o gigantycznych kolejkach słyszałam wielokrotnie, potwierdziły je artykuły lokalnych portali, głos w radiu oraz wszystkie napotkane osoby, z którymi dzieliłam się wiadomością o wyjeździe. Z zebranych informacji wynikało, że szybko to nie będzie, w poranną kolejkę przed otwarciem urzędu nie ma co się wbijać, bo jest ogromna oraz bardzo nerwowa, bez dnia urlopu się nie obejdzie i podobno zdarza się, że po godzinie 9 już brakuje numerków. Dodatkowo na stronie internetowej, umożliwiającej rejestrację kolejki, nie ma wolnych terminów na miesiąc do przodu, więc wnioski nasuwają się same, makabra!
Ponieważ termin wyjazdu się szybko zbliżał, decyzja musiała być też stanowcza. Biorę urlop, mąż też i jedziemy wyrabiać paszporty. Z paszportami dla dzieci sprawa może być o tyle skomplikowana, że przy składaniu wniosku musi być cała rodzina, mama, tato oraz dzieci. To nie zawsze jest proste do zgrania, szczególnie kiedy oboje rodzice pracują. Tak więc wstałam rano, no nie tak wcześnie jak do pracy, ale ... spokojnie wypiłam kawę, przegryzłam coś, bo wiadomo, trzeba będzie mieć dużo siły oraz cierpliwości przed oblężeniem biura paszportowego i wyruszyłam w drogę. Dodam tylko, że mieszkamy poza Białymstokiem, tak około 30 minut jazdy. Plan był taki: pojechać do biura, pobrać numerki, pobrać wnioski, wrócić do domu, wypełnić wnioski, zabrać rodzinę i ponownie udać się do Białegostoku, celem złożenia niezbędnych wniosków. W biurze paszportowym byłam tuż po godz. 9. Hm, przed drzwiami nie było dzikich tłumów, w ogóle nikogo nie było. W środku prawie pusto. Pobrałam numerki, 55 i 56 jakby na dwa wnioski, chociaż mogłam chyba i jeden. Przeszłam się na piętro, gdzie znajdują się stanowiska obsługi interesantów, owszem tam już można było spotkać ludzi, ale było to około sześciu osób, nie 60. Wróciłam do samochodu. Kurczaki, pomyślałam, na moim numerku było napisane, że przede mną jest 13 osób oczekujących. To chyba za mało żeby spokojnie wrócić do domu, zabrać wszystkich i ponownie przyjechać na Bema. Ale już trudno, prawdopodobnie mój chytry plan miał pewne wady. Zajechałam do domu, niestety familia nie była gotowa, dzieci nie do końca ubrane, głowy rozczochrane, zęby nieumyte. Po wydaniu kilku terroryzujących rozkazów, towarzystwo zaczęło szybciej się ruszać i wkrótce mogliśmy wyjechać.
Kolejny raz wylądowałam na ul. Bema. Minęło około 1,5 h. W tym czasie kolejka przesunęła się znacząco, tak, że mój numerek został zdublowany, a na monitorze wzywany był już numerek 84. Brawo. W informacjach na stronie napisane było, że jeżeli wzywany numerek nie stawi się na wezwanie należy pobrać kolejny i ponownie czekać. Nie zastosowałam się jednak do wytycznych dotyczących numerka, bo to mogłoby mi tylko stresu przysporzyć. Udałam się natomiast na górę, żeby po rekonesansie stwierdzić, że liczba oczekujących to dwie osoby. Wypełniłam wnioski, bo wcześniej czasu nie miałam ani w drodze, ani w domu i za chwilę weszłam do pokoju, gdzie miły urzędnik, bardzo skrupulatnie wszystko tłumacząc, przyjął nasze wnioski i oświadczenia. Oczywiście przymknął też oko na fakt, iż nasz numerek wyczytywany był dawno temu, ale cóż miał zrobić, kiedy takich jak ja jest cała masa - petentów, którzy mają plan, że pobiorą numerek, później pozałatwiają wszystkie sprawy w mieście i wrócą, tyle że nie wracają na czas.
Jakie wyciągnąć wnioski i jakie są fakty? Informacje o gigantycznych kolejkach są NIEPRAWDZIWE. NIEPRAWDA, że numerki kończą się tuż po dziewiątej. Konieczność posiadania całego dnia wolnego jest też przesadzona. Może i zdarza się że czasami, że kolejka jest nieco dłuższa, ale skoro ja, z moim zezowatym szczęściem na kolejkę nie trafiłam, musi to być naprawdę rzadko. Nie ma konieczności okupowania urzędu jeszcze przed otwarciem. Każdy zdąży, każdy będzie obsłużony. Faktycznie, moja kolejka oczekiwania, gdybym od razu przyjechała z całą rodzinką, wyniosłaby około 20 - 30 minut, niemal tyle co przygotowanie dokumentów i wypełnienie wniosku. Serio. Serio. Faktycznie, wyprawa po paszporty kosztowała mnie dzień urlopu, ponad 100 km drogi oraz wiele godzin spędzonych na obmyślaniu chytrego planu. Proszę nie brać ze mnie przykładu.