- Do podlaskiego NFZ docierają narzekania pacjentów na to, że lekarze rodzinni ograniczyli osobiste wizyty, ale to nie przekłada się na liczbę oficjalnych skarg, które trafiły do nas. Skarg było zaledwie 8 - takich oficjalnych, pisemnych, które są przez nas odpowiednio procedowane - mówi Izabella Bołtruczuk z Podlaskiego Oddziału NFZ. Przyznaje jednak, że telefonów i zgłoszeń od pacjentów, którzy mieli problemy i pretensje do swoich lekarzy rodzinnych, ale nie chcieli składać oficjalnych skarg - było oczywiście dużo więcej. - Szczególnie na początku epidemii - po kilka, kilkanaście dziennie - zarówno do nas jak i do ogólnopolskiej Telefonicznej Informacji Pacjenta - dodaje.
Na co narzekali pacjenci? Jak mówi Izabella Bołtruczuk, głównie na to, że nie można się do gabinetu POZ dodzwonić, że pielęgniarki nie chcą wykonywać zabiegów: robić zastrzyków, pobierać krwi, że są problemy z transportem medycznym, że lekarze odmawiają wizyt domowych, że gabinety są - jak to mówili pacjenci - zabarykadowane, czyli zamknięte na klucz (skierowania czy inne dokumenty miały być pacjentom wydawane przez szczelinę w oknie).
- Wiele osób narzekało, że teleporada im nie wystarcza i kiedy proszą o wizytę osobistą, to spotykają się z odmową - dodaje Izabella Bołtruczuk. I zapewnia, że większość spraw pracownicy podlaskiego NFZ wyjaśniali i naprawiali na bieżąco. - Około 10 procent gabinetów POZ uruchomiło dodatkowe linie telefoniczne, numery komórkowe do teleporad. Z czasem personel gabinetów wypracował taki model kontaktu z pacjentami, który najwyraźniej zaczął się sprawdzać - tak wynika przynajmniej z telefonicznych ogólnopolskich ankiet , które zlecił NFZ. Ankietowanie jeszcze trwa, ale po przebadaniu 13 tysięcy osób, które w ciągu ostatnich 4 miesięcy korzystały z pomocy lekarzy rodzinnych wynika że aż 80 procent pacjentów jest zadowolonych z teleporad - mówi pracownica Podlaskiego Oddziału NFZ.
Jednak okazuje się, że rzeczywistość wcale nie jest taka kolorowa. Ze współpracy z lekarzami rodzinnymi nie są zadowoleni pracownicy szpitalnych oddziałów ratunkowych białostockich szpitali. Bo gdy pacjenci nie mogą dostać się na wizytę do lekarza, przyjeżdżają właśnie na SOR.
- Około 20-30 proc. pacjentów zgłaszających się na SOR ambulatoryjny to pacjenci, którzy powinni trafić do lekarza POZ - przyznaje Katarzyna Malinowska-Olczyk, rzeczniczka Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. - Są to pacjenci, którzy skarżą się, że od tygodni czy miesięcy cierpią na obrzęki nóg, rąk, utrzymujące się od dłuższego czasu bóle brzucha, bóle głowy. Ci pacjenci mówią, że nie mogli się dostać do lekarza rodzinnego. Przyznają, że korzystali np. z teleporady i usłyszeli przez telefon od lekarza rodzinnego, że mają się zgłosić na SOR do szpitala. Inni mówią, że np. nie mogli umówić się na wizytę, tylko przez drzwi dostali skierowanie do szpitala. W szpitalu każdy pacjent musi być "obejrzany" przez lekarza, musi mieć zrobioną całą diagnostykę. Część tych pacjentów trafia do szpitala na leczenie, a część po diagnostyce i zbadaniu przez lekarza wychodzi do domu - opowiada rzeczniczka.
Więcej pacjentów - i to właśnie takich, którzy wcale nie powinni tam trafić, ma też szpitalny oddział ratunkowy Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku. Tu dzieci odsyłają i lekarze rodzinni, i szpitale z okolicznych miejscowości. Zasłaniają się COVID-em. Czasem wystarczy, że dziecko ma katar lub podwyższoną temperaturę, a lekarze już tłumaczą, że to mogą być objawy koronawirusa i... nie przyjmują go.
- Bywa, że rodzice z takim dzieckiem jadą do nas z miejscowości oddalonych nawet 70 kilometrów. Tylko po to, by lekarz u nas przepisał mu inhalacje - mówi Włodzimierz Mielech, lekarz, zastępca kierownika SOR z Uniwersyteckiego Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Białymstoku.
Jak mówi - to przekierowywanie do UDSK przez lekarzy rodzinnych pacjentów z podejrzeniem COVID jest już dużym problemem. - Istnieją kryteria podejrzenia zakażenia wiruser SARS-COV. Jeśli pacjent ich nie spełnia, powinien być zaopatrzony tam, gdzie się zgłosił - przekonuje. Niestety - jak mówi, lekarze rodzinni nastawiają się przede wszystkim na teleporady. I bez pogłębienia wywiadu odsyłają dzieci do szpitala.
Na razie SOR sobie z tym radzi. - Ale za chwilę zacznie się sezon infekcyjny. Jeśli każdy z pacjentów będzie kierowany do szpitala - to nie ma takiego szpitala, który będzie w stanie to zaopatrzyć - przestrzega.
A lekarze rodzinni? Przekonują, że teleporady już z nami zostaną na zawsze. - One wystarczają mniej więcej w 80 procentach. Jednak nie ma możliwości wpuszczenia pacjenta do przychodni bez wcześniejszej weryfikacji jego problemu. I większość problemów takiej wizyty wcale nie wymaga - przekonuje Joanna Zabielska-Cieciuch, lekarz rodzinny, członkini Porozumienia Zielonogórskiego. - Oczywiście, przez telefon nie zajrzę do ucha, nie zbadam brzucha, nie zrobię ekg, nie osłucham pacjenta. Dlatego pacjenci, którzy tego wymagają, są zapraszani do przychodni. I umawiani na konkretną godzinę.
Joanna Zabielska-Cieciuch dużo zastrzeżeń do lekarzy ze szpitali i do... samych pacjentów. Jak mówi, ci pierwsi często odsyłają pacjentów - których jej zdaniem powinni przyjąć - właśnie do lekarzy rodzinnych. Nie wystawiają e-recept na dłuższy czas - pacjenci po przedłużenie leku przychodzą do POZ. A pacjenci? Często do lekarzy przychodzą właściwie bez powodu. - Na przykład w piątek z prośbą, bym zbadała dzieci, bo mama planuje wyjechać z nimi na weekend i chce mieć pewność, że wtedy nie zachorują - podaje przykład Joanna Zabielska-Cieciuch. Albo teraz - choć powinni przestrzegać rygoru sanitarnego i czekać w domu na telefon od lekarza i jego decyzję, czy potrzebna jest wizyta w gabinecie - przychodzą do przychodni, samowolnie wchodzą do niezdezynfekowanego gabinetu, spotykają się na korytarzu z innymi pacjentami.
Jednak - jak przekonuje - pacjenci muszą dostosować się do nowych zasad: - My ich nie ustaliliśmy na dzień, tydzień, miesiąc. My je ustaliliśmy na zawsze. W tej chwili budujemy nową normalność - mówi Joanna Zabielska-Cieciuch.