W poniedziałek do kliniki neurologii trafił pacjent. Lekarze uznali, że jego stan wymaga wykonania trombektomii. Pojechał na operację do innej części szpitala, wrócił na oddział, a wieczorem personel medyczny dowiedział się, że pacjent już rano miał wykonywane testy na koronawirusa. Wyszły dodatnie. Wynik przyszedł jednak dopiero, gdy przyszedł personel na nocną zmianę.
- Podchodziliśmy do niego w fartuchach fizelinowych, rękawiczkach jednorazowych, maseczkach i przyłbicach. To nie zabezpiecza przed koronawirusem - relacjonuje jedna z pracownic szpitala. Jak mówi, z zakażonym pacjentem bezpośredni kontakt miało wiele osób: - Cztery pielęgniarki na dyżurze dziennym, opiekunka z naszego oddziału, dwie opiekunki z innego oddziału, które przyszły do pomocy, dwóch sanitariuszy, czterech lekarzy. Dyżur nocny to kolejne cztery pielęgniarki i kolejna salowa - wymienia.
Jak mówi, żaden z pracowników nie dostał informacji o tym, że ma się poddać kwarantannie lub wykonać test. - Przecież tak powinno wyglądać teraz postępowanie - denerwuje się. Jak mówi, wszyscy czekają na decyzję szpitala. A tej nie ma.
Katarzyna Malinowska-Olczyk, rzeczniczka USK, zapewnia, że szpital wcale nie bagatelizuje sytuacji. Jak mówi, pacjent rano miał wykonany tzw. szybki test. Tu wynik wyszedł ujemny. Dopiero drugi tekst potwierdził zakażenie koronawirusem.
- Ten pacjent i dwóch innych, którzy mieli z nim styczność, zostali przewiezieni do Łomży. Ustalona jest lista osób z personelu, którzy mieli z nim styczność. Czekamy teraz na decyzję sanepidu, ile osób ma być skierowanych na kwarantannę - mówi. I przypomina, jak ważna jest klinika neurologii. To tu trafiają pacjenci z udarami, którzy wymagają pilnej pomocy.