Kurz już opadł, jest codzienność. Staje pani przed lustrem i... co?
To wszystko przez koleżankę z naszego koła, to ona wpadła na pomysł i zgłosiła mnie do tego konkursu. Szczególnie zachwycony wygraną jest mój mąż i mówi: "Ja już 30 lat temu to wiedziałem!".
Ale szczerze mówiąc... nie jestem typem lidera, nie wierzyłam w wygraną. Jak już ogłosili trzecie miejsce, to postanowiłam wyjść i ochłonąć. Uznałam, że już jest po wszystkim. Byłam tak bardzo zmęczona tym dniem. I jak usłyszałam z daleka swoje imię i nazwisko, to na początku nie uwierzyłam w to!
Bo zawsze widzę w sobie wady. Nie czarujmy się, mam 52 lata i nigdy nie spodziewałam się, że będę na scenie i w telewizji, że będę... Miss Wdzięku. I teraz uczę się to wszystko "brać na klatę". Uwierzyłam, że człowiek może w każdym wieku stawiać sobie jakieś wyzwania i swoje słabości przełamywać.
Tak się złożyło, że przez ostatnie półtora roku schudłam aż 24 kilogramy. Nadwaga, to był mój słaby punkt. I kiedy staję teraz przed lustrem, to nie patrzę na siebie przez pryzmat zdobytej korony. Ja po prostu w końcu wyglądam tak, jak zawsze chciałam wyglądać.
Bo po 40-ce bioderka nam "same" zaczynają rosnąć!
Dokładnie, ja od 40-ki tak się odchudzam. A nigdy wcześniej nie byłam otyłą osobą! Dlatego to było dla mnie straszne, kiedy w pewnym momencie odkryłam, że jestem najgrubsza w moim towarzystwie. Udawało mi się chudnąć po 18, po 15 kilogramów. Ale zawsze później był efekt jo-jo i dopiero teraz, po tylu latach, udało mi się schudnąć i utrzymać wagę.
To jak zrobić ten pierwszy krok?
Po pierwsze, trzeba go zrobić! Mój syn czasem się ze mnie śmiał i mówił: "Mamo, ty zawsze odchudzasz się od jutra". A jak już się zacznie, to niestety... konsekwencja. Tylko i wyłącznie konsekwencja. Ja już wiem, że w każdym wieku to jest możliwe. Tylko trzeba w to naprawdę uwierzyć. To nie są bajki.
Codziennie jeździłam rowerem do Supraśla, dbałam o ruch. No i dieta, ale nie liczyłam kalorii. Po prostu starałam się rozsądnie ograniczyć jedzenie. Przyznaję, najgorsze są początki.
Dużo tych "początków" ostatnio było w Pani życiu. Jak sobie radzić z takimi wyzwaniami?
Oj tak... (śmiech) Dużo. Cokolwiek robisz, rób to na sto procent. Taką mam radę. Na przykład przygoda z Miss Wdzięku zaczęła się od wysłania dwóch zdjęć bez retuszu. Widziałam, że panie nadsyłały zwykłe zdjęcia wykonane komórką i nie zawsze wyglądało to dobrze.
Ja już na starcie weszłam w to na 100 procent. Umówiłam się na profesjonalną sesję z panią fotograf Eweliną Simakowicz z Nowodworc. W dodatku ona, jak dowiedziała się w jakim celu robię te zdjęcia, to ode mnie nawet pieniędzy nie wzięła. I to chyba dzięki tym fotografiom udało mi się przejść dalej. Co więcej, jedna z organizatorek konkursu w Łomży powiedziała mi, że zapamiętała mnie właśnie ze zdjęć.
Udało się przejść "o włos" do centralnego etapu w Warszawie, bo na etapie wojewódzkim w Łomży nie zdobyła Pani głównego tytułu.
W Łomży zdobyłam tytuł pierwszej Wicemiss Wdzięku 45+. Do Warszawy jechała Miss Wdzięku i Miss Publiczności. Na szczęście zdobyłam tę drugą szarfę, na podstawie sms-ów wysyłanych przez publiczność. Więc gdybym nie zdobyła tytułu Miss Publiczności, to bym nie pojechała do Warszawy. O włos!
Generalnie etap w Łomży był dla mnie dość stresujący, bo trzeba było nie tylko zaprezentować się na scenie w strojach: weselnym, ludowym, wieczornym. Każda z kandydatek starała się jak mogła zabłysnąć na scenie. A że ja od 10 lat śpiewam w zespole ludowym "Jarzębina" u nas w Karakulach, to przy akompaniamencie naszego akordeonisty zaśpiewałam piosenkę ukraińską. Bo bardzo chciałam nawiązać do tego, co się teraz na Ukrainie dzieje i nawet ten występ mnie nie zestresował tak bardzo, jak... odpowiadanie na pytania prowadzącego. A ja zawsze unikałam tego jak ognia.
Dlatego do startu w Warszawie przygotowałam się już solidnie. Uważnie oglądałam wszystkie relacje telewizyjne z etapów regionalnych "Polski od kuchni", opracowałam listę odpowiedzi na potencjalne pytania. Po czym... okazało się, że w Warszawie jest po prostu wielkie show i nikt nie zadawał nam pytań.
Jak wyglądało show w Warszawie w Pani wykonaniu?
Nie zrobiłam show. Na scenie prezentowały się 32 kandydatki, po 2 z każdego województwa. Kobiety wyczyniały cuda. Jedna wystąpiła nawet z jakąś dziewczynką, która... zrobiła szpagat. Natomiast ja nie robiłam żadnego show.
Mimo, że miałam niesamowity doping i to z pierwszego rzędu. Bo ze mną do Warszawy przyjechał cały bus z Karakul, a koszty dojazdu wzięła na siebie nasza gmina Supraśl. Była pani sołtys i dziewczyny z naszego koła gospodyń. I one, żeby mieć najlepsze miejsce z przodu i móc mi dopingować, stały przy scenie cały dzień. I dały z siebie wszystko!
W ogóle cała impreza była cudowna! Przyjechały koła z całej Polski, więc było kolorowo, smacznie, śpiewająco. I pomiędzy naszymi trzema wyjściami były na scenie inne konkursy, artystyczne i kulinarne. Było ciasno i gorąco. W garderobie też, bo panie czesały się, malowały, prasowały kreacje. Po to, by zrobić show na scenie.
A ja nie chciałam... Uznałam, że to nie leży w mojej naturze i nie będę tam skakać.
Zaufała pani sobie?
Tak, dosłownie. I jak tak sobie o wszystkim teraz myślę, to uważam że faktycznie nie trzeba było na siłę chcieć się wyróżnić. Byłam sobą. Na jednej z prezentacji miałam na sobie piękną suknię z elementami ludowymi i nawiązującymi do wesela, bo to był główny motyw tego konkursu. Kupiłam ją w internecie i do niej zrobiłam sobie wianek, bo lubię rękodzieło.
Wystąpiłam też w tradycyjnym podlaskim stroju ludowym, którego zakup przed finałem sfinansował mi i naszemu zespołowi marszałek Artur Kosicki. To pasiasta spódnica i bluzka ozdobiona pereborami, to taki tradycyjny ornament tkacki. Zamawiałyśmy je pod Białą Podlaską, były specjalnie tkane na krosnach. Do tego oczywiście duży wianek sobie zrobiłam.
No i strój wieczorowy, ale... trochę nietypowy. Domyślałam się, że panie będą prezentowały się w bardziej dopasowanych kreacjach, z odkrytymi ramionami. A ja miałam jako jedyna długą suknię z długim rękawem, nie za specjalnie przylegającą. Różową w kwiaty. Wyróżniała się. Na ten sukces po trosze wszystko zapracowało, zaczynając od tych pierwszych nadesłanych zdjęć.
A jak już ogłosili wyniki to... wszystkie płakałyśmy ze szczęścia, całe nasze koło. Bo tak dużo wkłada się swojego czasu w działalność koła, to jest praca w 100 procentach charytatywna. I to wyróżnienie to i dla mnie i moich dziewczyn nagroda za ten czas poświęcany.
Bo gdybym siedziała w domu, nie śpiewała w zespole i nie działała w kole gospodyń wiejskich, to nigdy bym nie przeżyła tego co było w Warszawie. Czasem każdy weekend jest zajęty i w rodzinie jest "przesyt" moimi dodatkowymi zajęciami, ale...
...ale życie jest ciekawsze?
Wspólnie pomagamy w zbiórkach dla chorych dzieci, robiłyśmy pierogi i woziłyśmy je na granicę. W tym roku wspólnie zorganizowałyśmy też po raz pierwszy Noc Świętojańską, w białych sukniach i robiłyśmy wianki z ziół.
No i dbamy o stare tradycje, bo do lat kolędujemy od domu do domu w Święta Bożego Narodzenia katolickie i prawosławne. Idziemy z akordeonem, poprzebierani i to są niesamowite emocje, jak starsi ludzie płaczą na nasz widok.
My integrujemy, uruchamiamy chęć do działania. Bo wieś nie jest ta sama, co kiedyś. Większość mieszkańców jest napływowych, budują tu domy. A my nie chcemy, by traktowali to miejsce tylko jako swoją sypialnię. Chcemy, żeby oni wiedzieli, że u nas we wsi też coś się dzieję i że mogą się w to w każdej chwili włączyć.