Licznik Ireneusza Mamrota w Jagiellonii Białystok zatrzymał się po dwóch i pół roku na 108 meczach. Rozstanie przyszło w momencie, który doskonale rozumiały wszystkie zainteresowane strony. Tak trener jak i zarząd klubu z Jurowieckiej.
- Nie ma chyba takiego trenera, który w momencie utraty pracy jest zadowolony. Mówiąc delikatnie nie jest to miłe uczucie, ale jednocześnie pragnę podkreślić, że nie ma mowy o żadnym żalu. Rozstaliśmy się w bardzo dobrej atmosferze. Biorąc pod uwagę nasze ostatnie wyniki podchodzę do tego z pełnym zrozumieniem. Sam potrafię ocenić realnie sytuację, a ta nie była najlepsza. Nie ma już sensu gdybać. Przed zespołem dwa ostatnie mecze w tym roku i to ważne, żeby w nich udało się ugrać jakieś punkty - mówi Ireneusz Mamrot, który zdążył się zżyć z Żółto-Czerwonymi oraz całym Białymstokiem.
- Na pewno towarzyszy mi smutek, bo przez ten czas zdążyłem się przywiązać do drużyny, do ludzi z klubu oraz jego najbliższego otoczenia. Zamykam pewien etap w swoim życiu, ale to w jaki sposób się rozstaliśmy pozwala sądzić, że w przyszłości wszystko jeszcze może się wydarzyć - tajemniczo dodaje szkoleniowiec, który w piątek obchodził 49-te urodziny.
Włodarze klubu poszukują teraz następcy pochodzącego z Trzebnicy trenera. Zanim jednak poznamy jego nazwisko sytuację w zespole spróbuje poprawić dotychczasowy asystent Ireneusza Mamrota, Rafał Grzyb.
- Rafałowi będzie trochę łatwiej, niż trenerowi zupełnie spoza klubu. Zna problem z jakim zmaga się ten zespół. Drużyna też musi brać pod uwagę ewentualność, że w najbliższych meczach z trybun oglądać ją będzie trener, który niebawem ją poprowadzi. To też powinno motywować chłopaków do jeszcze lepszej postawy. Nowy trener zawsze oznacza nowe rozdanie. W tym czasie o motywację nigdy nie można się martwić. Nie ma jakiegoś wielkiego problemu, a Rafał wie, co trzeba zmienić. W końcówce rundy niezadowolenie zawodników, którzy nie grają zawsze jest większe. Nowy trener będzie dla nich dodatkowym impulsem - uważa Mamrot.
Jedną ze spraw do ułożenia wydaje się być zadbanie o dobre nastroje zawodników nie łapiących się do gry. Jak przekonuje trener Ireneusz Mamrot rywalizacja w zespole aktualnie jest na tyle duża, że jest ona zarówno zaletą jak i wadą.
- W tym momencie w zespole jest bardzo duża rywalizacja. My nie mamy tak naprawdę kontuzji. Oczywiście jest to pozytywna sprawa, ale przy tak licznej i wyrównanej kadrze brak kartek i urazów zawsze doprowadza do tego, że ktoś dłużej nie gra. Czasem w treningu podczas gry jedenastu na jedenastu nie każdy mógł brać udział i trzeba było prowadzić zajęcia indywidualne. Dla trenera to z jednej strony duża zaleta, a z drugiej problem, szczególnie gdy do gry nie łapie się zawodnik, który jest przekonany o swoich wysokich umiejętnościach - tłumaczy były trener Jagiellonii Białystok oraz Chrobrego Głogów, przekonując jednocześnie, że w takich sytuacjach nie ma znaczenia narodowość zawodników.
- Niezadowolenie będzie zawsze. Nawet jeśli w kadrze byliby sami Polacy, to jak grać będzie jedenastka, to pozostali będą niezadowoleni. Narodowość nie ma tu większego znaczenia. Ci, co nie grają, zawsze szybciej znajdują wspólny język - dodaje.
Takie chwile to także czas podsumowań. Piłka to dobre i złe chwile, a jako tą najgorszą były trener Jagi wspomina finał Pucharu Polski.
- Myślę, że jeśli nie dopadnie mnie choroba Alzheimera, to na zawsze już będę pamiętał ten mecz. Mieliśmy lepsze sytuacje, a bramkę straciliśmy w ostatniej akcji meczu. Widziałem ilu kibiców było w Warszawie. Dla mnie też było to spore przeżycie, cała ta otoczka, to fantastyczne uczucie. Z drugiej strony ten mecz mocno we mnie siedział. Można było nie tylko wygrać, ale i zapisać się w historii klubu, a to są dla mnie bardzo istotne rzeczy - mówi Ireneusz Mamrot, który po drugiej stronie skali stawia jeden z najbardziej widowiskowych, o ile nie najbardziej widowiskowy za jego kadencji w Białymstoku, który Żółto-Czerwoni rozegrali w Portugalii.
- Gdybym miał wybrać jeden mecz, to ten w Rio Ave. Do tej pory żałuje, że nikt nie przeprowadził z niego żadnej transmisji. Ludzie myślą, że skoro padło w nim osiem goli, to nie była to piłka nożna, a hokej na lodzie. Było wręcz przeciwnie. To było bardzo dobre widowisko pod względem taktycznym. Oba zespoły zagrały na wysokiej skuteczności. To był rollercoaster. Marian obronił sytuację na 2:4, a po chwili sami strzeliliśmy dwa gole. Fantastyczne widowisko. Po nim w szatni nastąpiła autentyczna eksplozja radości. W szatni nie było ani jednej osoby, która by się nie cieszyła z awansu - wspomina.
Co dalej? - Wydaje mi się, że muszę odpocząć. Chcę pojechać gdzieś na staż, ale jednocześnie nie wykluczam, że jeśli otrzymam dobrą propozycję pod względem sportowym, to ją rozważę. Muszę się teraz przede wszystkim zresetować i przemyśleć pewne rzeczy. Moim zdaniem jestem teraz lepszym trenerem, niż gdy przychodziłem do klubu. Tyle tylko, że wyniki tego nie pokazują. Jaga pozwoliła mi przeżyć wiele pięknych chwil i zawsze będę o tym pamiętać. Rozstanie odbyło się z dużą klasą. Ja też umiem docenić to, co otrzymałem w Białymstoku. Sentyment do klubu na pewno będzie bardzo duży. Pracowałem tutaj przez dwa i pół roku więc miałem czas mocno się zasymilować z otoczeniem - kończy Ireneusz Mamrot.