VIDEO. "Mała Ojczyzna" migrantów w Bondarach

- Wszystkim mówię, że pomoc jest legalna. Proszę, żeby nikt nie pozostawał obojętny na los innego człowieka, który może zamarznąć, umrzeć z głodu - mówi Maria Ancipiuk z Fundacji "Mała Ojczyzna". Kobieta wynajęła dla migrantów oczekujących na azyl dwa mieszkania w Bondarach w gminie Michałowo.

Fundacja „Mała Ojczyzna” działa od stycznia 2020 r. Skupia się na pomocy mieszkańcom gminy Michałowo, co miesiąc przygotowując paczki żywnościowe dla potrzebujących. Wspiera nimi ok. 350 osób.  Dodatkowo, organizuje miejską wigilię oraz akcję czyszczenia szaf z niepotrzebnych ubrań, które mogą przydać się innym. W wyjątkowym czasie kryzysu migracyjnego,  Fundacja pomaga również migrantom, którzy przedostaną się przez granicę polsko-białoruską m.in. poprzez sporządzenie odpowiednich dokumentów i załatwianie spraw urzędowych podczas procedury azylowej.

Inicjatorką działań jest Maria Ancipiuk, fundatorka „Małej Ojczyzny” i przewodnicząca Rady Miejskiej w Michałowie. 6 stycznia zorganizowała rodzinną wigilię, na którą zaprosiła uchodźców z Afganistanu oczekujących na decyzję ws. ochrony międzynarodowej. Rozmawialiśmy z nią o jej najnowszym przedsięwzięciu – wraz z zarządem Fundacji wynajęła, wyremontowała i wyposażyła dwa mieszkania dla cudzoziemców w Bondarach. W jednym z nich przebywa czterech Syryjczyków.

***

Patryk Śledź, bia24.pl: Jak migranci trafili do Michałowa?

Maria Ancipiuk, fundatorka Fundacji „Mała Ojczyzna”: Był problem z uzyskaniem dla nich lokum, gdyż wszystkie ośrodki otwarte były przepełnione. Wiedząc o ich trudnej sytuacji, wynajęłam od Gminy dwa mieszkania w Bondarach, a sąd umieścił tych cudzoziemców w jednym z nich. Dzień przed naszą rozmową, udało mi się uratować siedem osób z granicy polsko-białoruskiej - mamę, tatę i dzieci. Najmłodszy chłopczyk ma zaledwie trzy lata. Myślę, że trafią do drugiego z tych mieszkań, pod moją opiekę.

Jaka jest historia Syryjczyków, którzy zamieszkali w Bondarach?

To dwaj prawnicy, jeden dziennikarz i jeden student. Są wykształceni, bardzo mili oraz niezwykle wdzięczni za udzieloną im pomoc. Uciekli z Syrii, bo gdyby tego nie zrobili, straciliby życie. Spędzili miesiąc na granicy polsko-białoruskiej, w tym przerażającym zimnie. Ci mężczyźni mają partnerki, braci i siostry. Rozmawiają z nimi telefonicznie, chcą mnie przedstawić, powiedzieć, że im pomogłam. Zawsze mówią, że gdy tylko się urządzą, to mnie zaproszą na wielką biesiadę, powożą mnie po Europie, bym poznała różne obyczaje i religie. Chcą mnie ugościć, tak jak ja ich ugościłam. Apeluję do wszystkich, żeby ich się nie bać. Są tacy sami jak my, wspaniali, uczynni. Myją naczynia, sprzątają klatkę schodową, mieszkanie… zupełnie tak jak każdy z nas. Ci Syryjczycy są bardzo zainteresowani naszą kulturą, chcą ją przekazać swoim rodzinom.

Jakie emocje pani towarzyszą?

Wielka radość, gdy komuś pomagam czuję się znakomicie. Uratowałam im życie i jestem z tego dumna. Wcześniej, przez trzy miesiące nie byłam w stanie spokojnie spać, przez tę całą sytuację na granicy polsko-białoruskiej - zamartwiałam się. Wszystko się we mnie „gotowało”, ciągle myślałam o tym co tam się dzieje. Gdy tylko pomogłam wspomnianym czterem mężczyznom, od razu się uspokoiłam, spałam jak nigdy. Póżniej uratowałam te siedem osób, o których rozmawialiśmy, byłam zadowolona, że się udało. Umieściłam ich w Straży Granicznej, przygotowałam dokumenty. Mam nadzieję, że też trafią do Bondar.

Trwa procedura azylowa…

Tak, ta procedura trwa od miesiąca do nawet trzech. To są mądrzy ludzie, mają rodziny na zachodzie. Nie wiem jaki będzie ich los, najważniejsze w tej chwili jest ich bezpieczeństwo. Tu w Bondarach mają światło, ciepło, zapewnione jedzenie. Wszystko będzie lepsze od pobytu na granicy polsko-białoruskiej.

Pomoc migrantom to dla pani fundacji zupełnie nowa działalność.

Jako dziecko, chodząc do szkoły podstawowej, zawsze miałam w tornistrze dwie kanapki i dwa jabłka. Byłam nauczona przez rodziców, że są dzieci, które nie jadły śniadania, są głodne. Było to ok. 50 lat temu, w szkołach nie było obiadów. Dzieliłam się nimi i tego samego uczę swoje dzieci. Moja działalność w Michałowie od samego początku miała charakter społeczny, starałam się pomóc jak największej liczbie osób i dlatego założyłam „Małą Ojczyznę”. Co miesiąc rozdajemy ponad 350 paczek dla osób potrzebujących, pomagamy rodzinom wielodzietnym, zbieraliśmy laptopy dla dzieci, ubrania. Sytuacja, która nas zastała na granicy jest zupełnie nowa - nie tylko dla mnie. Jest tak samo nietypowa dla służb mundurowych. Wcześniej, było lekko, Straż Graniczna przyjeżdżała na granicę, patrzyła przez lornetkę i nikogo nie widziała. Teraz jest inaczej. Mnie szczególnie zaskoczyły napisy w telewizji o „dzieciach z Michałowa”. Byłam zbulwersowana, zakłopotana, ponieważ chcę, by nasza gmina była znana z jak najlepszej strony. Dlatego utworzyliśmy Punkt Pomocy Humanitarnej, dlatego współpracujemy z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy, dlatego w końcu osobiście się zaangażowałam w niesienie pomocy uchodźcom.

Człowiek mówi „granica”, myśli „Michałowo”.

Jestem z tego dumna, jak bardzo mieszkańcy zaangażowali się w pomoc. Ludzie wpłacają pieniądze, dostarczają rzeczy, żywność. Możemy bardzo szeroko udzielać wsparcia potrzebującym. Dzięki nim wiem, że to co robię jest ważne. Jestem osobą wierzącą, kocham Boga i wiem, że kochając go, muszę też obdarzać miłością innych.

A jak przekonać nieprzekonanych?

Wszystkim mówię, że pomoc jest legalna. Ci cudzoziemcy są do nas pozytywnie nastawieni, nie myślą o przestępstwach, czynieniu zła. Czekają na dokumenty, na azyl. Proszę, żeby nikt na terenie naszej gminy, nie pozostawał obojętny na los innego człowieka, który może zamarznąć, umrzeć z głodu. Tych osób wymagających wsparcia jest mnóstwo. Byli wyganiani ze swojego kraju, przeganiani z Białorusi. Ostatecznie trafili do nas i jesteśmy winni im ten ludzki odruch. Jeśli kogoś zobaczycie, dajcie mu coś ciepłego, powiadomcie Straż Graniczną. Nie chcę byśmy byli tą gminą, która pozwala na to, by w lesie umierali ludzie, umierały dzieci.

Galeria

Zobacz również