ROZMOWA. Mam jeszcze tego wariata w sobie...

Malwina Wojtulewicz-Sobierajska. Lekkoatletka specjalizująca się w rzucie młotem, a od 2012, po ciężkim wypadku - trenerka. Mistrzyni Polski, teraz trenerka mistrzów. O powrocie do sportu i życiu po wypadku. O życiu w małym mieście i recepcie na wielki sukces. Malwina Wojtulewicz-Sobierajska opowiada o tym w rozmowie z Anetą Kopeć.

Malwina Wojtulewicz-Sobierajska /fot. arch. prywatne/

Malwina Wojtulewicz-Sobierajska /fot. arch. prywatne/

Była medalistka mistrzostw Polski w kategoriach wiekowych U20 i U23. Zdobyła złoto w 2005 oraz dwa razy brąz w 2006 i w 2007 roku. Podczas treningu 2 marca 2013 uległa wypadkowi, uderzona została 7-kilogramowym młotem w plecy. Spowodowało to poważne obrażenia ciała - uszkodzona została łopatka, staw barkowy, żebra oraz płuca. Tomasz Rębisz oddał brązowy medal londyńskich igrzysk paraolimpijskich na rzecz aukcji "Medal dla Malwiny". Po ciężkiej operacji uratowano życie zawodniczki. Po okresie rehabilitacji wróciła do pracy w sporcie. Klubową pracę trenerską rozpoczęła w Podlasiu Białystok trenując od 2012 roku Wojciecha Nowickiego, a od 2016 Joannę Fiodorow. Podopieczni Sobierajskiej również odnoszą sukcesy. W 2015 roku została laureatką 15. edycji konkursu Trenerka Roku, a także odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za osiągnięcia w pracy trenerskiej. 

Aneta Kopeć Bia24: Jak to jest wrócić do sportu po takim wypadku, jaki się pani zdarzył? 

Malwina Wojtulewicz-Sobierajska - Wiadomo, było dosyć ciężko, aczkolwiek jestem osobą, która nie myśli o tym, że coś się stało. Była walka z sobą, miałam dziecko i rodzinę. Szczerze powiedziawszy, jak zostałam uderzona młotem, to przestałam myśleć, że kiedykolwiek mogłabym to robić. Może gdzieś był ten ciężar i nadzieja, że ja mogłabym startować na igrzyskach i walczyć o najwyższe trofea. Marzenia prysły, aczkolwiek dziś już wiem, że to nie byłoby to, bo mimo wszystko już miałam dziecko przed wypadkiem. Ciężko byłoby pogodzić pracę, treningi i to, że już byłam trenerem. Samo bycie trenerem spowodowało, że marzenia poszły na bok i teraz musiałam się spełniać jako trener, a nie jako zawodnik.

A powrót na rzutnię... do czynnego uprawiania sportu? Jak się oswoić z tym, że to już niemożliwe?

- Było ciężko, aczkolwiek staram się już tego nie pamiętać, nie myśleć o tym. Było minęło. Co prawda mam jeszcze tego wariata w sobie, że wiele rzeczy bym chciała, ale moje zdrowie już mi na to nie pozwala. Mimo to dalej chcę, a wiem, że nie mogę i często moi przyjaciele i znajomi mówią: "Mama, przestań już. Ty już nie możesz" (śmiech). A ja później walnę się w głowę, że faktycznie ja już nie mogę. Oprócz tego dwa lata temu miałam operację na kręgosłup, więc trochę w swoim życiu przeszłam i muszę sama nad sobą pracować, żeby już nie szaleć tak, jak się szalało, bo to już koniec. Ciało już nie może, a głowa jeszcze nie do końca chce się z tym pogodzić, że nie może. Teraz jestem już bardziej świadoma tego, że nie jestem zdrową osobą do końca.

Jako trenerka ma pani na swoim koncie sukcesy, nie zawsze dobry zawodnik potrafi być dobrym trenerem. Jest na to recepta? 

- Nie wiem, czy są jakieś dobre metody tego przejścia. Po prostu pracuję i robię to, co lubię. Jestem trenerką od ośmiu lat. Przede mną już drugie Igrzyska z moimi zawodnikami. Z Asią pierwsze, więc już nie czuję się jako młoda trenerka i nowa trenerka, bo uważam, że osiem lat to jest kawał czasu. Mam zawodników, którzy dążą do celu, są pracowici i z takimi dobrze się pracuje, aczkolwiek nieraz jest ciężko, bo są nadgorliwi, więc muszę pracować, żeby odciągnąć ich w drugą stronę. Pokazać, że czasami trzeba odpuścić, bo pracują zbyt wiele. Mam dużo łatwiej, że rzucałam młotem, dlatego jestem bardziej świadoma tego, co robię. Mogę sama ustawić się we własnym ciele, popróbować coś i to jest pewna moja przewaga jako trenera, że to robiłam, coś tam czuję i wiem, o co chodzi w tym rzucaniu. Dobrze mi się z nimi współpracuje, tylko mówię, że czasami jest walka, że za dużo by chcieli. A to już nie te lata, bo to nie są młodzi zawodnicy, Asia i Wojtek mają już ponad 30 lat, więc to kawał stażu treningowego. 

Praca na sukces - z punktu widzenia zawodnika i z puntu widzenia trenera - to jest podobny wysiłek i satysfakcja? Czy przeżywanie ich sukcesu nie pozostawia w pani niedosytu? 

- Wszyscy myślą, że praca trenera jest piękna, ładna i lekka. Nie. To jest niesamowity stres, nieprzespane noce, ciągłe myślenie, kombinowanie, czasami modlenie się do Boga, z pytaniem, co mam zrobić, bo już nie wiem. A są takie sytuacje, że już po prostu nie wiesz: chodzisz, pytasz, konsultujesz się z różnymi ludźmi. Ja też czasami nie wiem, co zrobić w danym momencie, ale muszę szybko pozbierać się z tej sytuacji i działać. Po prostu nie ma czasu, trzeba szybko wymyślić jak to zrobić, żeby cokolwiek z tego wyszło. Nie dobierałam sobie zawodników, to zawodnicy przyszli do mnie i tak współpracujemy po dziś dzień. Mam zawodników z pasją, którzy chcą tego samego co ja i idziemy w tym samym kierunku i wydaje mi się, że to jest ten klucz do sukcesu. Oczywiście, jest dużo pracowitych zawodników i nie zawsze im wychodzi, ale wydaje mi się, że Ktoś czuwa nad nami i dzięki temu wszystko układa się, jak trzeba. Jest też czucie zawodników i moje, że wspólnie potrafimy wyszlifować to wszystko, żeby było, jak trzeba.

Rzut młotem to trudna dyscyplina. Jak się czuje kobieta w tej roli? 

- Szczerze powiedziawszy, już powoli widzę, że tych kobiet w lekkoatletyce jest coraz więcej. Nawet jak patrzę na początki swojej pracy w lekkiej to nas - kobiet było mniej niż teraz. Obecnie jest coraz więcej kobiet, które osiągają sukcesy. Uważam, że kobietom jest na pewno trudniej niż mężczyznom. Aczkolwiek ja po prostu robię robotę i nikt nie ma za bardzo do czego się przyczepić. Na pewno kobietom jest ciężej, ale uważam, że też jest satysfakcjonująco.

A rodzina, życie rodzinne - jak to się godzi z pani pracą?

- Szczerze powiedziawszy, żebym nie miała tolerancji mojego męża, rodziców i teściowej, którzy po prostu pomagają mi w tym, jak mnie nie ma, to byłoby mi znacznie trudniej, o ile w ogóle dałabym radę. Wiadomo, że niania nie zastąpi mamy, a już tata, babcia to wiadomo, że oddadzą serducho dla wnuków i ja czuję się komfortowo, że oni są z nimi, a nie z jakąś cudzą kobietą czy mężczyzną. Jestem zadowolona, że mam komu zostawić dzieci. Dzieci wychowuje mój mąż i babcia z dziadkiem, a nie mama więc to jest cięższy temat, bo jednak zazwyczaj to mama jest w domu, a tata wyjeżdża, więc tutaj jest troszeczkę inaczej, bo to ja jestem tą osobą, której nie ma w domu. Mąż i dziadkowie robią robotę za mnie niestety, albo stety, że mam tak dobrych ludzi, którzy mnie wspierają.

Mieszka pani w Czarnej Białostockiej, dlaczego nie w większym mieście?

- Pochodzę z Czarnej Białostockiej i mieszkam tutaj od dzieciństwa. Bardzo dobrze mi się tu żyje. Jestem przyzwyczajona, że jest tu spokojnie i ostatnio sobie myślałam, że nie mogłabym mieszkać w dużym mieście, chociażby dlatego, że korki doprowadziłyby mnie do wariactwa. Poza tym ludzie tu są przyjaźni. Praktycznie wszyscy wiedzą, kim jestem, co robię. W szkole nauczyciele moich dzieci wiedzą dokładnie, czym się zajmuję, a wręcz nawet mnie wspierają w tym.

A rodzima gmina... czy też panią wspiera? Czy traktuje jak wizytówkę Czarnej? 

- Gmina Czarna Białostocka nie, Białystok - oczywiście tak. Jestem megazadowolona z poparcia władz Białegostoku, bo zawsze jak przyjeżdżam, to mogę liczyć na prezydenta, wiceprezydenta i radę. Już na dzień dobry, dostaję telefony z gratulacjami i wtedy czuję się megacudownie, bo zawsze gdzieś tam jestem wspierana. A w Czarnej... Jak przyjadę po dużej imprezie, to wszyscy mnie rozpoznają, więc to też jest sympatyczne. Gratulują mi i czuje się naprawdę jak w domu. 

Zobacz również