– Mam plan na życie, który męża bawi okrutnie. Plan… 90-letni. Dość ambitny, przyznaję. Ale mnie to bardzo cieszy, że mam życie szczelnie wypełnione – śmieje się. – A co będzie po 90-tce? To się później pomyśli.
Plan na ten rok, z zawodowego punktu widzenia, to m.in. rozbudowa białostockiego biura „Skłodowskich”. Trwa generalny remont nowego lokalu przy ul. Lipowej. W trakcie jest też rekrutacja pracowników. Powstanie duży zespół specjalistów w dziedzinie prawa podatkowego, finansów i rachunkowości.
– Mój mąż wiedział, że jestem inna. Jak mi się oświadczał, to mu twardo powiedziałam: pamiętaj, chcę w życiu pracować. Nie będę ci podawała obiadków pod nosek – mówi Justyna Kulikowska. – Małżeństwem jesteśmy już od 16 lat i dobrze nam razem. Nawet z przyjemnością podaję mu obiadek pod nosek. Mamy 2 córki i dbamy o to, by mieć też czas dla siebie.
Jak? Liczą się detale, jak chociażby… stół. – Raz dziennie spotykamy się przy stole, na obiedzie. Jadamy około 19, dość późno. Wszyscy do późna mamy zajęcia – wyjaśnia. – Wspólny obiad, to jest jedyny moment w ciągu dnia, kiedy możemy ze sobą na spokojnie porozmawiać.
Mój tata miał w domu rodzinnym duży okrągły stół i… siedmioro rodzeństwa. Jak się wszyscy zjeżdżali, łącznie z wnuczętami, to było około 50 osób – wspomina. – Ale zawsze dla każdego znalazło się miejsce. Pewnie dlatego tak bardzo lubię domy, w których jest stół.
Z Justyną Kulikowską porozmawiamy więc o kruchej równowadze miedzy domem i pracą, pasją i zawodowym rozwojem. I o tym, jak wsłuchać się w rytm życia.
Bia24: Rodzina pomaga w zarządzaniu zespołem?
Justyna Kulikowska: Delegowanie zadań, załatwianie trudnych spraw, rozwiązywanie konfliktów. Do tego dobra komunikacja, wyrażanie emocji. To liczy się w domu i to samo jest fundamentem w pracy. Nie można tego oczywiście zero-jedynkowo traktować, ale to są bardzo pokrewne sprawy.
Na pewno równowaga w życiu osobistym bardzo przekłada się na osiągnięcia zawodowe. Niemniej jednak napotykane zawirowania sprawiają, że zupełnie inaczej podchodzi się do zespołu. Jak się przejdzie przez problemy rodzinne, to jest się bardziej wyrozumiałym w pracy. Bo każdy miewa gorsze dni, swoje problemy. A dzięki hobby mam energię, którą chcę przekazać innym i porwać ich ze sobą.
Jakie hobby nakręca panią tak pozytywnie?
Zza szyb samochodu zbyt dużo nam umyka, więc jeździmy rowerami i chłoniemy świat. Prosty przejazd na przykład z Białegostoku do Kruszynian, puszczą przez małe wioseczki.
Babcie stoją przy płocie, więc zagadujesz: „Dzień dobry ciociu!” Ona na to: „A może chlebkiem poczęstować?”. I jeszcze szczerze skomentuje: „Aż z Białegostoku jedziecie?! Na rowerze, na urlopie? No mi, żeby zapłacili, to bym nie pojechała!”
Albo na przykład zachodzimy do miejscowej „spółdzielni”, tak nazywamy spotykane po drodze małe sklepiki w małych wsiach. Wszyscy piją piwo, znają się. A my… wyglądamy jak kosmici, w tych kaskach rowerowych. Mimo to wystarczy tylko zagadać: „Jak dzień?” i już wiesz wszystko o wszystkich.
Dojechaliście na rowerach, z dziećmi do… Kruszynian?
My robimy 100 km dziennie z sakwami, to jest nasza granica. W podróży nam towarzyszą córki – 4-letnia jeszcze w foteliku i 12-letnia, która już jeździ sama na rowerze. Wyjeżdżamy na kilka dni i bierzemy z sobą namiot. Warto się odważyć na podróżne z dziećmi.
Pierwsze dziecko urodziłam w wieku 25 lat, byłam dość młoda jak na współczesne standardy. Dziś młodzi często odkładają rodzicielstwo na później. Bo jeszcze chcą świat zobaczyć, bo dziecko to obowiązek i ograniczenie. To złe podejście.
Dajmy dzieciom szansę wspólnie z rodzicami doświadczać życia. Spokojnie mierząc się nawet z problemami, typu: zagubiliśmy się w lesie, szukamy dobrego miejsca na postój. To jest dla dziecka ważna nauka.
Takiej lekcji życia nie będzie miało, siedząc przed komputerem w domu. Wydawałoby się, że jest tam bezpieczne – ale pytanie: co się dzieje wtedy z psychiką dziecka? Dziecku nie jest nic potrzebne bardziej, niż szczęśliwi i spełnieni rodzice, którzy po prostu są przy nim.
I do tego naturalnie… natura?
Natura pomaga mi rozładować stres, negatywną energię, odreagować duże tempo w pracy. Jeździmy na rowerach, od niedawna też morsujemy. Ale chyba najbardziej pomaga mi praca w… ogródku. Nawet, jeżeli po niej boli mnie kręgosłup.
Kiedy mąż widzi, że ja tam siedzę i chwasty rwę, to nawet do mnie nie podchodzi. Po takiej terapii przychodzę do domu jak nowo narodzony człowiek.
A ogródek to…?
Mam kwiatki, ziółka, własną marchewkę i nawet pomidorki. Mam też truskawki, w ubiegłym roku posadziłam… trzysta sadzonek. Po tym wyczynie myślałam, że umrę. Oczywiście zamówiłam mniej, ale przyszło więcej i żal mi było zmarnować. W nagrodę miałam dziennie około salaterki truskawek. Było pysznie!
Babci pomagałam w ogrodzie i od niej się uczyłam. Teraz próbuję to łączyć z nowymi rozwiązaniami. Strzałem w dziesiątkę przy truskawkach był na przykład zamontowany przez męża automatyczny system nawadniania. Ale nie korzystam z nawozów, mam kompostownik.
Co by więc Pani poleciła do uprawy zapracowanym miłośnikom domowych warzyw?
Dyniowate nie wymagają zbyt dużej pracy i zawsze obrodzą. W tym roku miałam 6 olbrzymich dyń, zapas na całą zimę. Do tego kabaczki, patisony. Ogóreczki też same rosną. I obowiązkowa wiosenna bomba witaminowa: rzodkiewka, szczypiorek, sałatka, botwinka. Jarmuż przez całą zimę mam, rośnie w gruncie i nie przemarza. Z ziółek: szałwia, lubczyk, seler naciowy, tymianek, cząber.
Bardzo denerwuję się marnowaniem, konsumpcjonizmem. Lubię harmonię, równowagę w życiu. Skrajności odrzucam.
Bo wszystko ma swój rytm?
Rytm uspokaja mi duszę. Tak, jak… muzyka. Gram na perkusji, ale zupełnie nieprofesjonalnie.
Kiedy? Bo doba mi się już skończyła!
No i tu jest problem, bo na sen zostaje ostatnio mi bardzo niewiele czasu. Jak o 22 zaczynam grać, to słyszę tylko trzaskanie drzwiami i krzyk: „Mamoooo!” Ale ja naprawdę mam czas dopiero o 22, żeby usiąść i sobie pograć. Przynajmniej… godzinę dziennie.
Mąż gra na gitarze i absolutnie nie gasi mojego entuzjazmu. Córka gra na klarnecie, w orkiestrze dętej w Wasilkowie. Poszła na casting i tak dmuchnęła w ten gwizdek od klarnetu, że aż ściany zadrżały. Wyjeżdża też na występy, a to ją dodatkowo uczy odpowiedzialności, organizacji życia.
A Pani gra na perkusji zaczęła się od…?
Zawsze chciałam grać na jakimś instrumencie. Od rodziców słyszałam: „Ekonomii się ucz”. Ekonomię już znam, dzieci już rosną, więc… przyszedł czas na coś dla siebie. Do „Zmiany klimatu” często chodzimy na koncerty i mój mąż od zawsze widział, że ja tylko na perkusję patrzę.
Gra na perkusji u mnie zaczęła się od… siniaków. Stopa była cała fioletowa! Ręce posiniaczone, z ranami od pałek perkusyjnych. Na początku to był po prostu jeden wielki płacz, bo nie miałam jeszcze techniki i naprawdę trzeba było chcieć to robić.
Perkusja to „pedantyczny” instrument, nie wybacza błędów. Tu musi być rytm, tu liczą się detale: sposób uderzenia w membranę, a nawet to czym uderzymy.
Naukę gry zaczęłam sama, ale w pewnym momencie odbiłam się od ściany. Nie miałam pomysłu, jak dalej ćwiczyć? Najpierw doradzał mi profesjonalny perkusista, w tej chwili jestem pod opieką muzyka z Podlaskiego Big Bandu Opery i Filharmonii Podlaskiej.
A jak już złapiesz, o co chodzi – jak trzymać pałkę, jak uderzać pedał stopy, zaczniesz rozumieć nuty – to rytm po prostu wciąga. Na przykład Joe Morello z Dave Brubeck Quartet moim zdaniem gra takie rytmy, które wprowadzają w dobry nastrój.
Od ilu lat perkusja mieszka w Waszym domu?
Od trzech lat – krótko, ale intensywnie. W tej chwili walczę z tripletami, to jazzowa muzyka. Jest niesamowicie wymagająca. Na przykład taki Joe Morello, mistrz perkusji. Zastanawiam się, jak on to robił?!!
Mam cichszą perkusję elektroniczną, która pozwala mi zagrać z kim tylko chcę. Biorę podkład drum-less z internetu i gram chociażby z Jamesem Hetfield’em z Metalliki.
Ale mam też perkusję akustyczną! Stoi w wygłuszonym pomieszczeniu, a i tak… ponoć ją słychać. Pod perkusję musi być oczywiście dywanik. Żaden perkusista bez dywaniku nie zagra, bo przecież to wszystko suwać się będzie.
Musi być też sporo miejsca do przechowywania. Bo jest tyle różnych pałek: hikorowe, klonowe czy rózg: syntetyczne, z metalu, z bambusa. Naciągi do perkusji, dodatkowe dzwonki np. splash czy china. Do tego gong i werble. Mam trzy różne werble, które różnie brzmią.
To chyba nie jest zbyt popularna pasja wśród kobiet…
Bardzo dużo kobiet gra na perkusji, szczególnie Azjatek. Moja ulubiona to Ami Kim. Polecam wszystkim.
To może jakaś „praca domowa”, by poczuć rytm?
Na początek coś mało skomplikowanego. Może „Take Five” Dave’a Brubecka. Czy też może z innego gatunku muzyki „Orion” od Metalliki – to jest kawałek wszechczasów. Basowo świetny utwór, a przy basie świetnie perkusja leży.
W miarę postępów Iron Maiden „Alexander the great”. Perkusista jest tu niesamowity, warto posłuchać jak on potrafi przełamywać bity.
Jest pewna prosta zasada, która mną kieruje. Ona pasuje nie tylko do perkusji.
Myślę, że w życiu dobrze jest złapać swój rytm.