Jednych cieszy, innych przyprawia o ból głowy, wszystkich powinien skłonić do refleksji na temat skutków nieprzemyślanych działań w przestrzeni publicznej.
Zejście dziewczynki z konewką ze ściany budynku najbardziej ucieszyłoby rektora Uniwersytetu w Białymstoku. To uniwersytetowi dziewczynka najbardziej dała w kość. Uczelnia w dobrej wierze udostępniła ścianę swojego budynku, a teraz okazało się, że ściana nie jest już własnością uniwersytetu, lecz stała się dobrem publicznym i to nawet publiczną chlubą. Nieprzemyślane decyzje mszczą się okrutnie - zapewne myśli dziś rektor. Nie może sprzedać niepotrzebnego uczelni budynku, bo jedna ściana jest obarczona - okazuje się - dziełem sztuki. Miał być zabawny mural, a jest całkiem poważny problem.
Zejście dziewczynki z konewką ze ściany budynku najbardziej zmartwiłoby zapewne grupę radych Białegostoku, którzy zaangażowali się w "ratowanie" tego dzieła sztuki przed zakusami profanów, pozbawionych wrażliwości na piękno. Radni ci niedawno z dumą komunikowali elektoratowi, że uratowali nie tylko wizerunek dziewczynki na ścianie, lecz również prawdziwe drzewko, które samo z siebie wyrosło tuż przy ścianie budynku i dało zapewne artystce powód do domalowania ogrodniczki. To "uratowanie" dziewczynki polega na tym, że radni w odpowiednich dokumentach zapiszą, że dziewczynka i drzewko są trwałym elementem miasta i w stanie nienaruszonym mają przejść do historii tego miejsca. Wszystko wskazuje na to, że za cenę przypodobania się wyborcom radni ci sami siebie chcą spętać przepisami, które w rezultacie mogą się obrócić przeciwko nim.
Białostockie murale na ogół nie budzą tak silnych emocji jak dziewczynka z konewką. Muralowanie miasta na ogół podoba się władzy do tego stopnia, że sama finansuje powstanie takich malowideł na ścianie - jak w przypadku nowego muralu z podobizną Henryka Sienkiewicza. Miasto chce odświeżać wizerunek swoich ulic. Chce budować sobie nową historię, nową tożsamość. Cokolwiek by to było: mural, peerelowskie budynki, błogosławiony patron - może służyć tej odnowie. Dlatego radni tak bardzo chcą zatrzymać dziewczynkę na ścianie.
Dziewczynka więc wciąż jest na murze budynku przy ulicy Piłsudskiego 11/4. Jest i paradoksalnie daje świadectwo, że miejsce to ma nie tylko nową, ale przede wszystkim dawną historię. Bo ten budynek przedwojennego żydowskiego gimnazjum Druskina stojący przy dawnej ulicy Szlacheckiej stanowi razem z sąsiednimi kamienicami jeden z niewielu zachowanych fragmentów dawnej murowanej zabudowy miasta. Ten fragment bardzo dziś nie pasuje do blokowego otoczenia, zachowany tam układ ulic burzy porządek nowego układu, tamtejsze budynki stoją jakoś krzywo, w poprzek nowych ulic. Wszakże jest to kawałek PRAWDZIWEJ historii Białegostoku. Kawałek porzucony i zapomniany, szczególnie przez władze miasta. Budynki nieremontowane od dawna powoli się rozpadają, bruk na ulicach coraz bardziej nierówny. Można przypuszczać, że to kolejny (po "drewnianych" dzielnicach) zapomniany i rzucony na pastwę czasu fragment miasta. Z okolicznych uliczek już wdzierają się tam nowe bloki, a deweloperzy zapewne widzą już i tam swoje nowe osiedla. Przypadek sprawił, że ta urocza dziewczynka z konewką może przynajmniej na jakiś czas uratować to miejsce przed bojownikami nowej historii Białegostoku.
Może więc spojrzeć na tę dziewczynkę nie jak na przekleństwo uniwersytetu czy ikonę nowej tożsamości miasta, lecz jak na strażnika dawnej, przez niektórych niechcianej już historii Białegostoku; strażnika o współczesnym i młodym obliczu. Niech więc dziewczynka podlewa to drzewko, bo może z tego drzewka wyrośnie całkiem nowa, ale za to głęboko ukorzeniona w historii, przyszłość Białegostoku. Może dzięki muralowi, ci, którzy decydują o przyszłości, docenią, że nic dobrego nie urośnie bez korzeni.
Więc patrz uważnie, analizuj, wyciągaj wnioski. Sięgaj głęboko.