Julita Niepłoch - Sitnicka, dziennikarz BIA24: Ostatnie wyróżnienie - nagroda Sybilli Grand Prix i nagroda za wystawę czasową we Wrocławiu. Jedna wystawa dwie nagrody. Nasze gratulacje. Czy jednak nie szkoda Panu jego prac, kiedy ludzie po nich chodzą?
Leon Tarasewicz: - Dziękuję, choć właściwie nagrodę otrzymało Muzeum Architektury we Wrocławiu za moją wystawę, a nie ja. Ale to prawda, cieszę za docenienie mojej pracy. Czy szkoda? Nie. Taki był zamysł tego projektu. Tworzyłem "obraz-dywan," "obraz-do-deptania", którego założeniem właśnie było połączenie bezpośredniego kontaktu i fizycznego odczucia. Malowidła zostały wykonane ze specjalnych tynków akrylowych, odpornych na ścieranie czy deptanie. Zresztą pomysł stary jest jak świat. Jeszcze za czasów rzymskich szczątki doczesne ważnych dostojników państwowych czy kościelnych składano w podłodze świątyni. Wejścia do krypt były opisane i zdobione, ale stanowiły część posadzki, po której chodzili wierni.
Chodniki klasztornego wirydarza, po którym w zamierzchłej historii przechadzali się mnisi, na potrzeby wrocławskiej wystawy pokrył Pan wielobarwnym jakby kwiatowym kobiercem. Jak ma się to do ascetycznej prostoty i ubóstwa osób duchownych tamtych czasów?
- Nie do końca kwiatowy był ten kobierzec. W części wewnętrznej sanktuarium był on raczej mocno krwawy - tu nawiązałem do historii wrocławskich mnichów. A wirydarz to już bardziej dialog żywiołów. Stosuję głównie kolory podstawowe, czasem kontrasty barw dopełniających niekiedy kontrapunktowanych czernią. Taka ortodoksja języka malarskiego.
To już nie po raz pierwszy wychodzi Pan poza ramy obrazu malowanego na płótnie. Od kiedy płótno stało się za małe, aby pomieścić wartość Pańskiego przekazu?
- Dosyć wcześnie. Jeszcze na studiach podczas przygotowywania jednej z wystaw zostałem poproszony o stworzenie czegoś niekonwencjonalnego. Tak powstały pierwsze instalacje przestrzenne. Z biegiem lat pomysły ewoluowały. Z płaszczyzny płótna zacząłem wchodzić w zastane przestrzenie, adaptując elewacje budynków, chodniki, place miast. Jak mam stworzyć coś w zastanej przestrzeni, to ją najpierw odczuwam, zapoznaję się. Potem przychodzi pomysł i okazuje się, że maluję na ścianach, sufitach, korytarzach, buduję kolumny, wprowadzam przedmioty i zatapiam je czasem dosłownie w obrazie, w fakturze materiałów, czasem w cemencie, w kolorze.
No właśnie - kolor. Skąd go tyle? Nie od razu rozsmakował się Pan w całej palecie?
- Tak, na początku mojej twórczości, właściwie krótko po skończeniu studiów, trudno było uwierzyć, że wyszedłem z pracowni Tadeusza Dominika. Wtedy moja twórczość była dosyć mroczna. Choć przeważała w niej biel, to była ona użyta do podkreślenia czerni i szarości. Później jednak zacząłem się odradzać w kolorze, fakturze, świetle.
Mówiąc o początkach Pańskiej twórczości, nie sposób pominąć krótkiego epizodu malarstwa figuratywnego.
- Szybko zrezygnowałem z malowania obrazów w formie ogólnie przyjętej, a tamte produkcje zniszczyłem. Raczej nie będę do tego wracać. Odrzucam też wszelką aluzyjność i unikam autokomentarza, nie nadaję obrazom tytułów. Moje dzieła pozbawione są ludzkiej obecności.
A motywy, wzory pańskich prac? Regularnie skomponowane wzory, powtarzające się motywy, pnie drzew, szkółki leśne ptaki nad ziemią, bruzdy przeoranych pól, dekoracyjne dywany - to raczej abstrakcja, awangarda niż odbicia rzeczywistości. Skąd się biorą?
- To moja osobista wielobarwność, wielokulturowość, białoruskie korzenie. Przyroda, pola, łąki, lasy brzozowe. Ich wewnętrzna rytmika. Tak to widzę. Kiedyś mój kolega - malarz z Francji, ładnie powiedział, że gdybym nie wyrósł tu, gdzie spędziłem swoją młodość, w Waliłach, na Gródeckiej Ziemi, na kresach Polski tak mocno związanych z historią Białorusi - to nie byłbym tym, kim jestem. To ta Ziemia, stworzyła mnie tym, kim jestem. Cenię sobie, że mogę na co dzień rozmawiać w swoim języku [cała rozmowa była przeprowadzona w języku białoruskim przyp. red.] i być tu rozumianym. To moje dziedzictwo, które pragnę pielęgnować.
Jednak pana twórczość nie jest tak popularna w rodzinnych stronach, jak właśnie w wielkich aglomeracjach Polski i na świecie. Czy to nie jest przypadkiem tak, że, mówiąc kolokwialnie, nie zostaje się Mesjaszem we własnej wiosce?
- (śmiech) Nie, chyba nie o to chodzi. Ludzie ze wsi czy małych miejscowości mają inne gusta, inne potrzeby, inne wartości. Nie mam nikomu za złe, że nie wybiera mojej twórczości. A nawet lepiej, daje mi to dystans do siebie i wytchnienie. To trochę tak, jak nie dogadam się z chemikiem co do znaczenia tablicy Mendelejewa. Dwie różne płaszczyzny, dwa światy. Moja wiedza na temat chemii kończy się na pędzeniu bimbru (śmiech), a gusta ludzi stąd na obrazach realistycznych. Dlatego, aby sprzedać moją twórczość, musiałem ją zabrać tam, gdzie są chętni, by ją odczytać. Poza tym moja twórczość artystyczna w świecie jest też moją misją pracy na rzecz szerzenia białoruskości. Tylko wtedy człowiek się rozwija, gdy wie, skąd jest jego historia, gdzie są jego korzenie.
Wystawy, wykłady, praca, wyjazdy... wszystko dzieje się gdzieś z dala od gminy Gródek, w wielkich miastach w Polsce i za granicą. Jak pan łączy Waliły z wielkim światem, bo zawsze jednak pan tu wraca?
- Hm, ja tu nie wracam, bo nigdy stąd nie wyjechałem (śmiech). Z uwagi na to, że dojazdy są męczące, mam swoje miejsca w Warszawie, Poznaniu czy Lublinie. Ale to są miejsca noclegowe, gdzie rzucam kapotę i czapkę i śpię. Kiedyś - fakt, myślałem, że zorganizuję sobie pracownię na miejscu w Warszawie i nie będę pracował tylko w Waliłach. Ale szybko okazało się, że nie oszukam swojej natury. Tylko tu, w Waliłach mogę naprawdę odpocząć, zaczerpnąć ze źródła. Tu jest mój dom, moja dusza, tu znajduję pomysły i przychodzi natchnienie.
Siedzimy w pańskim ogrodzie. Tulipany co prawda już po sezonie, ale za to rozkwita całe morze irysów dookoła.
- (uśmiech) Mam prawie 100 rodzajów irysów w tym ogrodzie. Tulipanów było około 500 cebulek różnych odmian i kolorów. To moje projekty kolorystyczne.
A o co chodzi z kurami? Są tu ich setki. Wszystkie w zgrabnych zagrodach i klatkach. Gdaczą, pieją. Prawdziwy zgiełk i hałas.
- Jesteśmy na wsi. To są odgłosy wsi. Przy nich się odprężam, a właściwie ich nie słyszę. Przyzwyczaiłem się. Do zgiełku miasta, huku samochodów, autobusów i tramwai tramwai oraz wszechobecnej muzyki różnego gatunku się nie przyzwyczaję. Wielkomiejski zamęt mnie męczy. Tu, w Waliłach jestem u siebie. A kury lubię. Zawsze były w domu rodzinnym. Tylko że rodzice trzymali je ze względów gospodarskich na jajka i mięso. Moje kury to czempiony. Jeżdżę z nimi na wystawy i przywożę trofea. Wymieniam się, sprzedaję, kupuję nowe okazy, hoduję młode od pisklaka. Zawsze lubiłem ptaki. Jako mały chłopiec zainteresowany byłem bardziej rysowaniem, szkicowaniem czy malowaniem niż łażeniem w szkodę do sąsiedzkiego sadu z innymi chłopakami. Jasne, że przez to nie miałem zbyt wielu kolegów. Żeby nie dać się zwariować i zbytnio nie odstawać od chłopaków w moim wieku, czasem łobuzowałem razem z nimi, ale moimi towarzyszami na łące, w ogrodzie była przyroda i ptaki. Wiele godzin poświeciłem i poświęcam na ich obserwację. Na poważnie zainteresowałem się hodowlą kur rasowych po wizycie w Niemczech, gdy ze znajomymi pojechaliśmy na wystawę. Tysiące odmian pięknych kur. Byłem zafascynowany. Z tamtej wystawy wróciłem z 30 sztukami kurek na początek. I tak się zaczęło. Obecnie hodowla to 300 odmian.
Leon Tarasewicz za 10 lat to?
- Emeryt. Jeszcze trzy lata mi zostały. Ale będę aktywnym emerytem. Mam wiele pomysłów i projektów, które czekają w kolejce, dopóki będę miał czas.
Czyta Pan książki? Jakie tytuły mógłby Pan polecić?
- Teraz w zasadzie w ogóle nie czytam, przerzuciłem się na audiobooki. "Angielski pacjent" Michaela Ondaatje to tytuł, do którego zawsze będę wracał. Polecam. Ostatnio czytałem/słuchałem Fiodora Dostojewskiego "Zbrodnia i kara". Lubię też twórczość Krystyny Bondy i Szczepana Twardocha.
A czy czytał Pan nasz miesięcznik, który ukazuje się również w Pana rodzinnym mieście - Gminny Kurier Sąsiedzki BIA24?
- Niestety nie, ale teraz z pewnością przeczytam.
Za rozmowę dziękuje Julita Niepłoch-Sitnicka