Cykliczne, bardzo częste testy dla pracowników zapowiadają kolejne szpitale. Wykonują je już na przykład Uniwersytecki Szpital Kliniczny czy Białostockie Centrum Onkologii. Jak przyznają jednak wszystkie białostockie szpitale - bardzo często nadal testy wysyłają do Warszawy.
Dlaczego? Jak mówią lekarze - niestety, zastrzegając anonimowość, najsłabszym ogniwem jest w walce z koronawirusem jest u nas wojewódzki sanepid.
Po pierwsze - laboratorium powstało tam o wiele za późno.
Z tym nie zgadza się wojewoda Bohdan Paszkowski: - Żyjemy w pewnych mitach, że laboratorium mogło powstać u nas dużo wcześniej. Nie mogło. Najpierw trzeba było pozyskać środki finansowe na sprzęt. Myśmy pozyskali 400 tys. zł i otworzyliśmy laboratorium. To wcale nie było tak, że ktoś wcześniej blokował jego powstanie - mówi.
Jednak poproszony o ocenę działań podlaskiego wojewódzkiego inspektora sanitarnego, nie mówi wprost. - Dysponujemy określonymi osobami i określonymi środkami - przyznaje tylko dyplomatycznie.
Po drugie, jak mówią lekarze - białostocki sanepid robi dramatycznie mało testów. O wiele za mało, niż potrzeba. Dlaczego tak się dzieje? Lekarze mogą tylko spekulować. Albo testów jest za mało, albo za mało osób pracuje w sanepidzie, albo po prostu pracownicy tej instytucji nie nauczyli się jeszcze dobrze tych testów wykonywać. - Do tej pory w sanepidzie pracowały osoby, które umiały przeprowadzać kontrole, wizytowały, nakładały kary. A teraz, jak trzeba stanąć na wysokości zadania, jest lipa - mówią nam lekarze. Dlatego - według nich - laboratorium powinno powstać w jednym ze szpitali. Tym, gdzie przede wszystkim będą trafiać chorzy.
Z zarzutami nie zgadza się Elżbieta Kraszewska, wojewódzka inspektor sanitarna. Mówi, że ma świetnych fachowców, a laboratorium w sanepidzie funkcjonuje od wielu lat. - Jako jedyni do niedawna mieliśmy też akredytację na badania wirusologiczne - zauważa. Poza tym pracownicy badali żywność genetycznie modyfikowaną, a teraz przeszli szkolenie z wykonywania testów na koronawirusa.
Przy testowaniu pracuje tu teraz około 20 pracowników.
Poza tym, w sanepidzie tych testów z dnia na dzień wykonuje się coraz więcej. Mimo że sanepid zobowiązał się do wykonywania 100 testów na dobę, w środę zostały tu przebadane 134 próbki w ciągu dnia i 84 w nocy.
Owszem, czasami trzeba czekać w kolejce. To zależy również od tego, jaki rodzaj testów tu trafi. Czasem trzeba badania wykonywać powtórnie. Ale sanepidowi pomaga już laboratorium, które powstało przy Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku.
Jak mówi Marcin Tomkiel, rzecznik uczelni, pracownicy laboratorium wykonali już grubo ponad tysiąc testów. Tylko w środę - 700. Testy przyjmowane są cała dobę, w przeprowadzaniu ich jest jednak nocna przerwa.
Jest tylko jeden problem...
- NFZ płaci 400 zł za test. Uczelnia w umowie podała nam kwotę o 50 zł wyższą - usłyszeliśmy w jednym z białostockich szpitali.
- Bo pierwsza rekomendacja z NFZ wynosiła 450 zł. W tej chwili cały czas trwa wymiana pism na temat tej ceny - tłumaczy Marcin Tomkiel i zapewnia, że uczelnia ostatecznie będzie pobierała dokładnie taką opłatę, jaką ustali NFZ.
- Nowe przepisy przewidują, że NFZ rozliczy wykonanie testów na obecność koronawirusa w laboratoriach szpitali umieszczonych na wykazie prowadzonym przez dyrektora oddziału wojewódzkiego NFZ w porozumieniu z wojewodą. Z chwilą wpisania podmiotu do wykazu NFZ płaci 400 zł za test - mówi z kolei Rafał Tomaszczuk, rzecznik Podlaskiego Oddziału NFZ. - Testy mogą być wykonane nie tylko dla pacjentów tych szpitali, ale także dla pacjentów i personelu medycznego wszystkich pozostałych placówek szpitalnych w Polsce. Próbki ze szpitali trafią do wskazanych laboratoriów (np. w szpitalu jednoimiennym), a szpital wykonujący test będzie mógł rozliczyć koszt tego testu z Funduszem.
Co zrobić jednak, by nie trzeba było próbek wysyłać do laboratoriów poza województwo? Wojewoda przyznaje, że bierze pod uwagę uruchomienie kolejnego u nas, w którymś z mniejszych miast. Kiedy to jednak nastąpi - nie precyzuje.