Ewa Sokólska, BIA24: Czy to dobry biznes zarządzać uczelnią wyższą w Białymstoku?
Mikołaj Tomulewicz, kanclerz Wyższej Szkoły Medycznej w Białymstoku:
- Trudno o tym mówić tylko w kategoriach biznesowych. To nie jest takie przedsięwzięcie, które gwarantuje sukces bardzo szybko. Może się on pojawi za kilka, kilkanaście lat, a może go nie będzie w ogóle.
Przed Panem wkrótce 15 inauguracja roku akademickiego. To dobry moment, żeby odpowiedzieć na pytanie, czy było warto założyć szkołę wyższą?
- Z perspektywy dzisiejszego dnia mogę powiedzieć: tak, to była dobra decyzja. Tylko satysfakcja nie jest 100-procentowa.
To zacznijmy od plusów. 15 lat temu był boom na studiowanie, szkoły wyższe otwierały się jedna po drugiej. Teraz niewiele z nich zostało. Dlaczego?
- Tak, wtedy był ich rozkwit. Na przełomie wieków zarządzałem już szkołami średnimi, miałem doświadczenie w branży edukacyjnej. Tak więc pomysł o utworzeniu szkoły wyższej był niejako naturalnym krokiem rozwoju. Od samego początku wiedziałem, że ma to być uczelnia kosmetologiczna. Tylko, że uczelni wyższej nie otwiera się ot tak. Przygotowania administracyjne, tworzenie programów nauczania, znalezienie ludzi do pracy - to wszystko zajęło mi dwa lata. Kosmetologii, jako kierunku nauczania też nie mogliśmy uruchomić od razu. Musieliśmy stworzyć kierunek "Zdrowie publiczne" i dopiero wtedy, jako specjalizację uruchomić kosmetologię. Uczelnia powstała w 2003 roku. Od razu spotkaliśmy się z uszczypliwościami ze strony lokalnego środowiska naukowego. Dla wielu kosmetologia stałą się kosmitologią. Żartowano z nas, że będziemy się zajmować kosmitami. My wtedy przecieraliśmy szlak. Byliśmy jednymi z pierwszych w kraju, którzy kształcili kosmetologów. Dziś tylko w naszym regionie kosmetologii można się uczyć na kilku uczelniach, w tym także na państwowych.
To jak w biznesie, kto pierwszy ten wygrywa.
- Nie. Subwencje w pierwszej kolejności płyną do uczelni państwowych. One nie muszą walczyć o studentów. Wystarczy, że oferują bezpłatną naukę. My musimy o studenta zabiegać, kusić go, pokazywać, w czym jesteśmy lepsi od innych. Wiele osób dopiero jak się nie dostanie na bezpłatne studia, wybiera uczelnie niepubliczne. Dlatego my stale się dopasowujemy do wymogów rynku. Musieliśmy zamknąć "Zdrowie publiczne", bo to był kierunek bez przyszłości. Po tym nie było pracy. Kosmetologia się wydzieliła, jako osobny kierunek. Z czasem uruchomiliśmy trzy kolejne: pielęgniarstwo, fizjoterapię i ratownictwo medyczne. Później jeszcze uruchomiliśmy biotechnologię. Tu też jesteśmy liderem, bo robimy to, jako jedyna w kraju prywatna uczelnia.
A co sprawiło, że sukces nie smakuje na 100 procent?
- W naszym kraju prawo tak często się zmienia, że trudno za tym nadążyć. To bardzo przeszkadza w prowadzeniu działalności gospodarczej. Dziś Ministerstwo Nauki dużo mówi o zbliżaniu uczelni do biznesu, o tym żeby nauka była praktyczna, żeby kształcić na potrzeby rynku pracy. Ja o tym myślałem już 15 lat temu. Mogłem przecież uruchomić uczelnię o kierunkach ekonomicznym, czy administracyjnym i nie miałbym tylu zmartwień. Jednak już 15 lat temu wszystkie sondaże rynkowe - polskie i europejskie - stwierdzały, że nasze społeczeństwo się starzeje. Ludzie żyją coraz dłużej, coraz dłużej pracują i chcą być aktywni. To oznacza, że będzie potrzebna cała rzesza fachowców, którzy ich będą mogli wspierać. Do opieki będą potrzebni fizjoterapeuci, pielęgniarki czy ratownicy medyczni. Panie w każdym wieku chcą wyglądać pięknie i zadbanie, więc kosmetolodzy też są bardzo potrzebni. My naszych studentów uczymy geriatrii na wszystkich naszych kierunkach, żeby byli jeszcze lepiej przygotowani do potrzeb rynku pracy. To bardzo kosztochłonne kierunki nauczania, ale z perspektywy czasu wiem, że podjąłem dobrą decyzję.
Ale o prostszym wariancie biznesowym, czyli uczelni humanistycznej nawet Pan nie myślał? Wystarczyłaby sala, kilka ławek i wykładowca.
- No właśnie nie. Zobaczmy, gdzie dziś są te uczelnie, które wtedy tak hucznie działały. One były potrzebne tylko w tamtym momencie. Wtedy nasz kraj przechodził na gospodarkę rynkową, rodził się samorząd lokalny, wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Na tamtą chwilę to było bardzo potrzebne. To ich pięć minut już minęło. Rynek się wysycił i sam się wyregulował.
A skąd miał pan pieniądze żeby uruchomić uczelnię wyższą?
- Przez około 20 lat pracowałem w Niemczech w firmie z branży farmaceutyczno-kosmetyczno-chemicznej. Zaczynałem od samego dołu, a doszedłem do funkcji menadżera odpowiedzialnego za rozwój rynków w krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Byłem trzecią osobą w tej firmie.
To strasznie duży przeskok. Kluczowy menadżer w koncernie i Białystok oraz niewielka uczelnia.
- W 1996 roku zmarł główny właściciel firmy. Nie miał komu jej przekazać. Zarząd objął wybrany prokurent. Po dwóch latach nadal nią zarządzał, a na dodatek zaczęły się różne przekształcenia. Uznałem, że już wystarczy i wróciłem do Polski. Od swojej firmy odkupiłem jej oddziały w Polsce i zacząłem działać. Białystok jest moim rodzinnym miastem. Tu też wcześniej otworzyłem przedstawicielstwo, choć biuro było w Warszawie.
A jak pojawił się Pan w branży edukacyjnej?
- Pracując w Niemczech zajmowałem się m.in. branżą kosmetyczną. Dostarczaliśmy kosmetyki do pielęgnacji włosów. Tak poznałem wymagania i potrzeby tego segmentu rynku. Po powrocie, ze swoim wspólnikiem, uruchomiliśmy w Białymstoku salon fryzjerski z prawdziwego zdarzenia. Mieścił się przy ul. Zwycięstwa. I wtedy ku naszemu zaskoczeniu, prócz rzeszy klientek, pojawiły się osoby, które chciały nam płacić za to, byśmy ich nauczyli zawodu fryzjera. Chętni, a w zasadzie ich rodzice, wykładali na to wtedy równowartość 2-3 tys. dolarów. Tylko, że taka nauka w zakładzie nie do końca była legalna. Tak się narodził pomysł na fryzjerską szkołę zawodową. Chętnych mieliśmy sporo, bo okazało się, że można robić coś na poziomie i w cywilizowanych warunkach. Dodatkowo mieliśmy różne subwencje, a po wyszkoleniu ucznia, mogliśmy skorzystać z odpisu podatkowego. W pewnym momencie państwo zaczęło jednak psuć szkolenie zawodowe. Z ulgi mogliśmy skorzystać tylko wtedy, kiedy ja mojego absolwenta zatrudnię w swojej firmie minimum na pół roku. A ja miałem 30 absolwentów rocznie. To było niewykonalne. Trzeba było zamknąć szkołę.
Narodziło się co innego?
- Tak, technikum usług fryzjerskich. Nie rezygnowaliśmy z edukacji. Już wtedy prowadziliśmy dużo różnych kursów doszkalających. Ciekawostką jest to, że z naszych usług często korzystają osoby, które są już po studiach, mają po kilka fakultetów, ale nie mają zawodu. Z czasem rozwinąłem ten zakres usług o szkoły średnie o profilu medycznym, czy wojskowym.
A biotechnologia to kaprys? To bardzo nowatorski kierunek.
- Nie. To pytanie wynika z tego, że na razie niewielu potrafi zdefiniować kim jest taki biotechnolog. Pielęgniarka, ratownik medyczny, kosmetolog - wszyscy wiedzą, kim są takie osoby. A biotechnolog? A przecież takie osoby będą stały za innowacjami, kreowały nowe technologie, czy procesy produkcyjne. Tylko trzeba jeszcze przetrzeć szlak i wytłumaczyć to młodym ludziom. Łatwiej nam będzie za rok czy dwa, jak uda się nam pewna rzecz.
To słucham?
- Nasza uczelnia złożyła już cztery wnioski patentowe m.in. na preparaty przyspieszające gojenie się ran. Jesteśmy już nawet na etapie badań klinicznych. Pochodzą z rośliny, które czasami wykorzystuje się m.in. w kuchni. Tylko nikt ich nie badał pod kątem medycznym. Użyte na opatrunku spowodują, że rana zagoi się w tydzień, a nie w miesiąc. Sprawdzałem to nawet na sobie. Nasze poczynania obserwują firmy z Niemiec, USA i Włoch.
Komercjalizacja?
- Tylko trzeba to umieć mądrze sprzedać. Dostajemy od firm bardzo konkretne pytania na temat prowadzonych badań na ludziach. Te na zwierzętach już mamy i wyniki są bardziej niż zadawalające. Tylko my jesteśmy uczelnią prywatną. Środków mamy ograniczoną ilość, a innowacje są bardzo drogie. Nie zawsze możemy działać z takim rozmachem jak byśmy chcieli. Na wsparcie polskich firm też nie bardzo możemy liczyć, bo mam wrażenie, że nie bardzo zależy im na innowacyjnych produktach.
Gdzie chce być Pan za kolejne 15 lat
- Marzy mi się instytut naukowo-badawczy przy uczelni. Tak bym mógł wspierać w rozwoju najwybitniejszych swoich studentów. Aby mieli tu możliwość rozwijania się naukowego, ale też by było to już powiązane z biznesem.
Wyższa Szkoła Medyczna w Białymstoku początkowo nosiła nazwę Wyższa Szkoła Kosmetologii. Mieściła się nie przy ul. Krakowskiej jak dziś, a przy ul. Antoniuk Fabryczny.