Po drugiej stronie lustra. Wakacje FIT okiem uczestniczki (część druga)

Ćwiczymy! Już kolejny tydzień! A jedna z uczestniczek Wakacji FIT - Magda Guzowska nadal prowadzi pamiętnik. Poczytajcie: śmiech to zdrowie... Bo dziewczyna na mnóstwo poczucia humoru i dystansu do siebie. A może dodatkowo ktoś się jeszcze zmobilizuje do pracy nad sobą. Magda udowadnia - ćwiczyć to nie wstyd. A z dnia na dzień wszystko wychodzi coraz lepiej.

fot. Karol Zalewski/BIA24.pl

fot. Karol Zalewski/BIA24.pl

Nowy tydzień, nowe doświadczenia. I to od samego poniedziałku.

Dziś mamy trening na trampolinach, w Jumper Parku. Trening miał być późno, o 19, więc miałam czas na wizytę w domu. Musiałam też okłamać córkę. Przecież gdyby tylko dowiedziała się, gdzie jadę, byłby lament. Jak się później okazało, mogłyśmy jechać razem. W Jumper Parku panie, które przychodzą na trening, mają możliwość postawienia dzieci, na czas ćwiczeń, pod opieką trenera. Jak dla mnie - super. I szkoda, że z tego nie skorzystałam.

Co do samego treningu nie miałam specjalnych oczekiwać. Czytałam, że trening jest intensywny, pozwala na spalenie nawet 1000 kalorii podczas godziny ćwiczeń, a 10 minut skakania to odpowiednik 30 min joggingu. Interesujące i zachęcające. Ale mnie martwiło samo skakanie. Czy podczas podskoków nie odezwie się coś na wzór choroby lokomocyjnej, bo nawet huśtawka mnie o mdłości przyprawia... I druga ważniejsza sprawa: jak zareagują moje mięśnie, te zlokalizowane dookoła pęcherza? Na wszelki wypadek zabezpieczyłam się takim magicznym przyrządem, jakiego używają panie średnio raz w miesiącu. Myślę: przezorny - zabezpieczony!

Nie było aż tak strasznie. Ale, to jest trudne: skakać, trzymać równowagę i zawartość pęcherza. Miałyśmy niewątpliwą przyjemność odbyć trening pod okiem Magdaleny Styczyńskiej. Co za kobieta! Dawno nie spotkałam tak energicznej osoby. Jej zachowanie kojarzy mi się z filmem z ekstremalnych ćwiczeń made in USA. Jej entuzjazm, ruchy, po placu z trampolinami biegała lewitując, podskok, piruet, co ona robiła! A teraz trzeba to powtórzyć, i to nie jest już takie proste. A jak bolą nogi!

Dziewczynom z naszej grupy szło nawet nieźle, niektóre jak dzieci się śmiały, fajnie. Sam trening to ciekawa alternatywa. Ćwiczenia, powiedzmy pospolite, takie jak np. pompka, wykonywało się dosyć łatwo. Natomiast skakanie i to jeszcze w tempie czy z klaśnięciem pod kolanem - jak dla mnie było trudne i okupione dużym wysiłkiem. Na koniec miałyśmy się nauczyć czegoś extra, takie sztuczki, żeby np. przed dzieckiem błysnąć: ze stania opadamy na pupę, odbijamy się i wstajemy. Była kilkukrotna prezentacja, slow motion, szczegółowy instruktarz, teraz nasza kolej. Po około 15 powtórzeniach prawie mi wyszło, prawie stanęłam, w zasadzie dałam radę. Było ok, więc ja zadowolona.

Muszę jednak przyznać, że dawno nie byłam tak zmęczona, taka wypocona, zagotowana. Ciekawe, co będzie jutro. No i ta pora, godz. 19, to nie dla mnie... Póki wróciłam do domu, była już 21, kąpiel i jeszcze trzeba się przyszykować na kolejny dzień ćwiczeń. Zmęczona, z myślą, że już czas na spanie, nie mogłam znaleźć ani koszulki, ani bielizny do ćwiczeń. Ja nie lubię takiego pośpiechu. Położyłam się spać i taka rozpędzona spać też nie mogę. Dlaczego to wszystko wydarzyło się w poniedziałek? Przypadek? Nie sądzę...

I już jest wtorek, kolejny trening po południu.

Mam lekkie obawy, co będzie, jak nam trener wycisk na nogi zrobi. Po wczorajszych skakankach repertuar ćwiczeń, jaki mogę wykonać, wydaje się być mocno ograniczony. Chociaż, nie ma co się na zapas martwić.

Dojeżdżam do Fitosfery, wpadam do środka.

- Już wszyscy są? - pytam panią w recepcji.

- Nie, jest pani pierwsza - odpowiada z miłym uśmiechem.

Pierwsza?! Niemożliwe! Uśmiecham się triumfalnie... ale tylko przez sekundę. Szybko myślę: spotkanie na 6.30, jest 16.28, coś jest nie tak. Przecież ja, trąba, nie zaglądałam do Messengera grupowego i spotkanie zostało już wczoraj przełożone. O godzinę.

No dobrze, mam wolną godzinę.

Zaczynam lubić te treningi. Nie myślę o tym, czy mi łatwo, czy ciężko. Pewnie, że są ćwiczenia łatwiejsze i trudniejsze. Ja koncentruję się na tym, że mam trening, jadę, robię swoje i tyle. Po treningu czuję się dobrze, nawet bardzo. Może sobie to wmawiam, ale jakby nie czuję takiej niemocy. Możliwe to? Ale gdyby ktoś zapytał mnie godzinę przed treningiem: chce ci się? Prawdopodobnie powiedziałabym, że nie. Skoro wszystko mam zaplanowane, nie muszę kombinować, że mi się nie chce, że jest co innego do zrobienia - przecież zawsze jest co innego do zrobienia, zawsze znajdzie się wymówka.

WTORKOWY TRENING

Trening przebiegł, że tak powiem, bez większych zakłóceń, jednak z małym incydentem. Wszystko przez wczorajszy pośpiech i nieodpowiednie ubranko. Najpierw krótka rozgrzewka, trener dyktuje kolejne ćwiczenie:

- 10 pompek - mówi.

- 6? - burczę pod nosem.

- To 16 - precyzuje trener.

- Więc 10 - poddaję się, już się nie odzywam.

Kolejne minuty przebiegają już znanym schematem, dzielimy się, omówienie poszczególnych ćwiczeń i zaczynamy.

Przysiad podparty, tak może ta pozycja się nazywać i przyciąganie kolan? Ups, widzę że mi lewy biust wyskoczył, w całości, z biustonosza i koszulki, ale wstyd. Co tu zrobić, w pierwszej chwili chciałam wepchnąć z powrotem, ale upadłabym na twarz. Wstałam więc bardzo szybko i jeszcze szybciej myślę, co tu zrobić, bo na chwile obecną, skoro nie mogę się nachylać to marnie cały trening widzę. Trener też jest czujny. Pyta, co się stało? Może kontuzję podejrzewa? Ja lekko zażenowana - jak również rozbawiona - bąkam, że biust mi wylazł, on na to: "spoko, tu sami swoi". Jasne, myślę, ale jakoś mnie to nie przekonało. W tym momencie wpadłam na genialny i banalny pomysł, zdjęłam bluzkę, obróciłam ją na szyi, założyłam ponownie tyłem na przód. Bardzo z siebie zadowolona, ległam na podłodze, aby ćwiczyć dalej.

W ogóle i w szczególe

Treningi są dynamiczne, ale i zmiany też. Przede wszystkim skrócił się czas, w którym dochodzę do siebie. Moja twarz nie wybucha już gorącem. Na pierwszych treningach czułam się jak smok jakiś, taka rozgrzana, gotująca się z bordowymi i spuchniętymi policzkami. Teraz jest inaczej, zamiast buchać gorącem, głowa zlewa mi się potem, cała zlewam się potem, znaczę teren dookoła, wszystko jest mokre. Ale lepsze to niż piec z twarzy.

W każdym razie, kilka minut po treningu wydaje mi się że w zasadzie mogę jeszcze coś zrobić. Oczywiście, nic więcej nie robię, szanuję się. A nieco ponad tydzień temu po ćwiczeniach pełzłam do samochodu.

Powiedziałby ktoś: pot i łzy, lub pot, łzy i smród. Mocne określenie, ale jak inaczej? Taka prawda i to jest krępujące, ktoś mnie dotyka, trener dociska do ziemi, a ja tak mokra, jak z basenu i jeszcze ta obsesja zapachu... Bo nie sądzę, żeby ten wysiłek nie miał zapachu wcale. Denerwuje mnie to bardzo i przeszkadza.

Treningi to nie wszystko. Właściwie zaczęłam sobie zdawać sprawę, że to mały dodatek do całości. Pilnuję diety, znaczy staram się, ale wyeliminowałam nabiał, a to jest na plus.

Korzystając z wolnego popołudnia robiłam obiad. Dla mnie warzywa z sosem curry, bo uwielbiam curry, reszcie rodzinki miałam zaserwować opiekane kartofelki. Ale że kartofle się skurczyły w piekarniku, postanowiłam głowie rodziny usmażyć dodatkowo skwareczki ze słoninki, takiej pięknej z czerwonym paskiem, jak boczek. Obfotografowałam dania, że tak smacznie, a ja nadal dietetycznie.

Na drugi dzień:

- Jakoś nie wierzę że tych skwarek nie jadłaś - powątpiewa koleżanka.

- No pewnie że nie jadłam - odpowiadam prawie oburzona.

- Nawet nie polizałaś łyżki? - nie daje za wygraną.

- O co ty mnie pytasz, czy jadłam skwarki, czy o lizanie łyżki?!

Oczywiście że lizałam łyżkę, po mieszaniu kartofli też!

WEEKEND

W przedłużony weekend, w sobotę, mam zaplanowany rodzinny obiad. Zaplanowane jest też menu: będzie babka ziemniaczana, gulasz z indyka z pastą curry i do tego makaron groszkowy plus zielenina. I smacznie, i zdrowo. Mało tego, w piątek umówiłam się z koleżanką na dodatkowy trening. O 8 rano! Determinacja godna SAMOZACHWYTU. Bardzo byłam z siebie zadowolona. Owszem, przeszło mi przez myśl, że na zapas poćwiczyć to się nie da, ale co tam.

I jak to się mówi: dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Ja dobre chęci miałam, i poległam. Ale co zrobić, jak wieczór taki przyjemny, różowy lekko gazowany napój taki orzeźwiający, a lody konsystencji lekkiej pianki z kawałkami kokosa i czekoladki takie dobre.

Z powodu wyrzutów sumienia i wczorajszych niesubordynacji dietetycznych za karę poszłam na rower, ale w miłym towarzystwie. Jedziemy, kocie łby, córka za mną śmieje się w głos: mamo jak ty fajnie się trzęsiesz, jak ludzik z galarety.

Mimo tego wątpliwego komplementu po przejażdżce jest mi dużo lepiej, w głowie też. W zasadzie to dopiero drugi tydzień, a ja już wiem, że chcę ćwiczyć po zakończeniu programu. 

Zobacz również