Ośmiolatkę potrącił samochód. Chwilę wcześniej dziewczynka pobiła kolegów

Wszystko działo się momentalnie. Na przejście, na czerwonym świetle, wbiegły dzieci. Kobieta, która kierowała samochodem, nie zdążyła wyhamować, potrąciła ośmiolatkę. Dziewczynka nieprzytomna została przewieziona do szpitala. Dziś na temat tego, co działo się tuż przed wypadkiem, wiemy nieco więcej. Więcej też wiemy o rodzinie, gdzie wychowuje się dziewczynka.

Fot. Czytelnik

Fot. Czytelnik

Wtorek, centrum Białegostoku. Tuż po godz. 16. Aleją Piłsudskiego ciągnie się sznur samochodów - ludzie skończyli pracę, wracają do domów. Właśnie zapaliło się zielone światło dla samochodów na skrzyżowaniu ulic Bohaterów Getta, Częstochowskiej i al. Piłsudskiego. Samochody ruszają, na szczęście jadą niezbyt szybko. Na szczęście, bo nagle na przejście, na czerwonym świetle wbiegają dzieci, wprost pod nadjeżdżające renault. Kierująca autem kobieta nie zdołała w porę wyhamować, dziecko wyleciało na kilka metrów w górę. Do nieprzytomnej dziewczynki podbiegają przechodnie, kierowcy... Ktoś wzywa pogotowie, ktoś policję, przyjeżdża nawet straż miejska. - Przecież to dziecko - załamują ręce przypadkowi świadkowie... - Takie nieszczęście...

- Nieszczęście, któremu można było zapobiec - mówią już za chwilę ci, którzy znają rodzinę, gdzie wychowuje się poszkodowana dziewczynka: nasi czytelnicy, bliżsi i dalsi sąsiedzi, rodzice kolegów ze szkoły. Z ich opowieści wyłania się obraz rodziny. Rodziny trudnej, nieradzącej sobie, nieszczęśliwej. Rodziny, która nie chce, by jej pomagać. I rodziny, która krzywdzi innych...

Pomagał cały Białystok...

To był lipiec, w ubiegłym roku. Uniwersytecki Szpital Kliniczny, porodówka. Młoda kobieta urodziła córeczkę... I po kilku godzinach chciała wracać do domu. - Muszę, tam czekają inne dzieci, same - tłumaczyła. Gdy jedna z położnych zorientowała się, że młoda mama chce do domu wracać autobusem, uparła się, że ją odwiezie prywatnym autem. Mama wzbraniała się mocno, ale w końcu ustąpiła...

Na miejscu położna już wiedziała, dlaczego jej podopieczna nie chciała, by ktokolwiek zobaczył, w jakich warunkach mieszka, w jakich warunkach wychowuje dzieci, gdzie przywiozła noworodka. W kuchni - ledwo zipiąca lodówka i klepisko pod nogami. W pokoju - grzyb na ścianach, spróchniałe, zapadające się deski zamiast podłogi. Brak bieżącej wody. Wodę na kąpiel grzeje się na ognisku rozpalanym przed domem-lepianką. Okazało się, że kobieta ukrywa swoją sytuację przed instytucjami pomocowymi, bo... boi się stracić dzieci.

Położnej łzy zakręciły się w oczach. Postanowiła działać. O sytuacji rodziny napisała w internecie. Odzew internautów był niesamowity. Urywały się telefony, zapychała się skrzynka mejlowa... Znaleźli się ludzie, którzy dali ubrania, ktoś przywiózł środki czystości, ktoś wyprawkę dla maluszka, a ktoś inny zabawki dla starszych dzieci. Udało się załatwić pomoc instytucjonalną, znaleźć mieszkanie, zebrać pieniądze na jego remont, wyposażyć je. Wydawało się, że wszystko jest już na dobrej drodze, że historia zakończy się szczęśliwie. Kobieta nie chciała rozmawiać z dziennikarzami.

Plują, szarpią, popychają...

I wszystko na to wskazywało. Rodzina dostała mieszkanie w bloku przy al. Piłsudskiego. Ale... z tego, co opowiadają sąsiedzi i rodzice szkolnych kolegów, kobieta nie radzi sobie z codziennymi obowiązkami i wychowaniem potomstwa.

- Te dzieci to postrach całej okolicy i szkoły. Są agresywne, nie do opanowania. Atakują szkolnych kolegów, wyzywają, szarpią, plują, zabierają telefony i rowery. Bywa, że nasze dzieci boją się wyjść na podwórko - opowiadają sąsiedzi. Jak mówią, ich dzieci nieraz wracały do domu z płaczem, w porwanej kurtce, z podrapaną twarzą. - Nie wiemy już, co z tym robić. Te dzieciaki terroryzują okolicę. Nie może przecież być tak, żeby wyjście na podwórko dla naszych dzieci wiązało się z tak dużym ryzykiem - denerwują się.

- Jesteśmy wściekli na to zachowanie, ale z drugiej strony to są tylko dzieci, o które nikt nie dba - opowiadają rodzice kolegów ze szkoły. - Nikt nie pilnuje by miały w co się ubrać i co zjeść. Przecież w styczniu w najgorszy mróz one do szkoły chodziły w samej bluzce i kapciach. Dlaczego policja i opieka społeczna nie reaguje na nasze sygnały?

Jak mówią, rozmowy z matką nic nie dają. - Nie reaguje, nie ma poprawy. Co więcej, te dzieci atakują i wyzywają również dorosłych - mówią sąsiedzi.

Chwilę przed tragedią

Jednak trudno przecież zabronić dzieciom zabawy na świeżym powietrzu, samodzielnego wyjścia na podwórko. Każde dziecko chce mieć trochę swobody, każde z nich w ten sposób przecież rozwija swoje społeczne kompetencje. Dlatego dzieci z okolic al. Piłsudskiego wychodzą pobawić się na podwórku. Ryzykują spotkanie z agresywnymi kolegami, ale wychodzą.

Tak też było we wtorkowe popołudnie. Trzech chłopców w wieku od siedmiu do dziewięciu lat wyszło pobawić się na podwórku. Niestety, podeszła do nich grupka dzieci z tej problematycznej rodziny. Zaczęło się plucie, popychanie, szarpanie. Chłopcy zaczęli uciekać, agresorzy nie dawali za wygraną. W końcu któryś zdołał zadzwonić do rodziców, inny postraszył policją... Agresorzy dali spokój. Niestety, zapłakani, podrapani i przestraszeni chłopcy postanowili poskarżyć się mamie napastników. Ta - jak opowiadają - zaatakowała ich miotłą.

To jakoś chwilę później grupka dzieci wbiegła pod jadące samochody. Prawdopodobnie znów goniły swoje ofiary... Jednak dziś jeszcze nie wiadomo dokładnie, co się wtedy stało. Wiadomo tylko, że jedną z dziewczynek potrącił samochód...

- Gdyby tymi dziećmi ktoś naprawdę się opiekował, gdyby nie były puszczone samopas, gdyby nie robiły, co chciały - może nie doszłoby do tego wypadku? - zastanawiają się mieszkańcy al. Piłsudskiego. Nie mają wątpliwości - tą rodziną trzeba się zająć. Inaczej może dojść do jeszcze większej tragedii.

Zdalna nauka przeszkadza w pomaganiu

Katarzyna Zarzecka, rzeczniczka Komendy Miejskiej Policji, zapewnia, że policjanci pracują, by wyjaśnić okoliczności wtorkowego wypadku. Obiecuje też, że funkcjonariusze będą przyglądać się rodzinie.

Sąsiedzi mówią nam, że rodzina jest pod opieką MOPR-u. Nie chce tego jednak potwierdzić ani opowiedzieć o rodzaju udzielanej pomocy Urszula Boublej, rzeczniczka prezydenta Białegostoku (to pod Urząd Miasta podlega Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie). - W trosce o dzieci, których sprawa dotyczy, nie udzielamy szczegółowych informacji. Jednocześnie zapewniam, ze rodzinie udzielona zostanie wszelka możliwa pomoc - mówi tylko.

Rękę na pulsie stara się za to trzymać Zbigniew Klimowicz, dyrektor SP nr 4, do której chodzą dzieci. Jak mówi, rodzinie jest udzielana pomoc psychologiczna, pedagogiczna, dostają też w szkole obiady. - Niestety, nauka zdalna wszystko nam popsuła - przyznaje dyrektor. Stara się, by dzieci na zdalne lekcje przychodziły do szkoły. Tu mają udostępniane komputery, internet. Ich mama jednak dąży do tego, by szkoła wypożyczyła laptopy do domu. - Najpierw jednak musi udowodnić, że założyła internet - mówi dyrektor. Jest z kobietą umówiony. Jednak zapewnia, że nawet jeśli zdalne lekcje tej gromadki faktycznie przeniosą się do domu, będzie robił wszystko, co w jego mocy, by z rodziną nie stracić kontaktu.

Zobacz również