Białostocki marsz wyglądał niemal identycznie jak te organizowane w innych częściach Polski. Dokładną liczbę demonstrantów policja poda dopiero jutro, dziś szacuje, że na białostockie ulice wyszło około 11 tys. osób.
Swoje niezadowolenie demonstrowali głównie młodzi ludzie, rodziny z dziećmi, ale nie brakowało również seniorów. Kobiety i mężczyźni ubrani w maseczki, zachowując dystans, pokonali kilkukilometrowy odcinek w centrum miasta co i rusz skandując swoje niezadowolenie. Nieśli ze sobą transparenty z hasłami "Moje ciało, moja sprawa", "Jak wam k... nie wstyd?", "Nie macie do mnie prawa" itd. Swoją solidarność z maszerującymi manifestowali klaksonami kierowcy, którzy czekali na przejście protestujących.
Nad bezpieczeństwem czuwała policja, poważniejszych incydentów nie odnotowano - mówią mundurowi.
"Spontaniczny marsz" rozpoczął się na Rynku Kościuszki punktulnie o godz. 19. Kilkunastotysięczny tłum przeszedł ulicą Lipową [aż pod kościół św. Rocha], a następnie pod Podlaski Urząd Wojewódzki. Stamtąd, dalej ulicą Mickiewicza, a potem Branickiego i Sienkiewicza z powrotem pod Ratusz.
- Przyszłam, bo nie zgadzam się z tym, co robi rząd. Z tym, jak bardzo chce nas kontrolować, jak bardzo decydować o naszym życiu - mówiła nam młoda dziewczyna, uczestniczka protestu.
Inna przyszła z córkami: - Chcę, by moje córki żyły w wolnym kraju - tłumaczyła.
Mimo, że protest odbywał się w spokojnej atmosferze to "gorąco" zrobiło się, gdy demonstranci dotarli na plac przez kościołem Farnym. Wówczas na schodach kościoła, broniąc prawa wstępu, pojawiło się kilkunastu na czarno ubranych narodowców, a za nimi kilku wiernych, którzy modląc się próbowało zagłuszyć skandujący kilkutysięczny tłum. Narodowcy wyrwali transparent jednej z protestujących dziewczyn, a potem ją opluli. Demonstranci przeszli obok bazyliki i udali się pod urząd wojewódzki.