- Wciąż jeszcze ciężko zebrać myśli. Wszyscy marzyliśmy o finale i o złotych medalach. Każdy sukces powoduje, że poprzeczka idzie jeszcze wyżej. Przed nami jeszcze podsumowanie tego, co zrobiliśmy w tym sezonie. Chcemy już tak na spokojnie przeanalizować naszą pracę. Mam nadzieję, że to będzie taki punkt kulminacyjny w naszej organizacji. Wierzę, że zmieni się teraz podejście do naszego zespołu, że nie będziemy już tylko siłaczami w kolorowych strojach, a będziemy postrzegani jako sportowcy, którzy reprezentują nasze miasto. Każdy z nas czuje się dumny, wszyscy wiemy ile serducha w to włożyliśmy. To jest sukces nas wszystkich, wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek byli związani z naszym zespołem. Bez nich nie bylibyśmy tu, gdzie teraz jesteśmy - mówi Piotr Morko, prezes Lowlanders.
Na wracających z pucharem do Białegostoku mistrzów czekali fani, którzy nie mogli wraz z zespołem udać się do Wrocławia. - Przywitali nas na Stadionie Miejskim, gdy wróciliśmy do Białegostoku. Były wspólne śpiewy i dużo radości. Każdy mógł zobaczyć puchar, który przywieźliśmy. Całe poświęcenie i litry potu wylane na treningach przyniosły ogromny sukces. Przekazałem też już gratulacje całej drużynie od Prezydenta Rudnickiego. Poprosiłem też chłopaków, by podziękowali rodzinom, dziewczynom, szefom w pracy, którzy pozwalali brać wolne, by móc stawić się na treningu czy na meczu, bez tych wszystkich przechylnych ludzi nie było by tego sukcesu - dodaje szef Ludzi z Nizin.
Sukces rodził się w bólach, a tym największym, już w finale, była eliminująca z gry już na początku spotkania kontuzja Mikołaja Pawlaczyka, najlepszego zawodnika białostockiego zespołu. - Mikołaj wypadł już w pierwszej akcji ofensywnej meczu. To byłoby bardzo nierozsądne gdybyśmy dali mu dalej grać z tym urazem, dodatkowo już przed meczem wiedzieliśmy, że nie będziemy mogli skorzystać ze środkowego Bartka Strussa. Przez cały sezon jednak szykowaliśmy różne warianty. Każdy z zawodników wiedział, że musi być gotowy, by w każdej chwili wejść i pociągnąć grę. Krzysiek Czaplejewicz jest nieco innym typem gracza, niż Mikołaj, ale udźwignął presję. Drugi raz z rzędu przegrywając udało nam się wyszarpać zwycięstwo. Pierwsi punktowali Panthers, udało nam się jednak zablokować podwyższenie. W drugiej połowie rywale też mieli fajna serię ofensywą, ale ostatnie słowo należało do nas. Gdy Marcin Kaim na koniec zliczył przechwyt wiedziałem, że nic już nam nie może się stać, że nikt i nic nie odbierze nam tego tytułu. Może nie mieliśmy najlepszych wyników na przestrzeni całego sezonu, ale wszystko, co najlepsze zachowaliśmy na rundę finałową - tłumaczy Morko i dodaje - Tak się rodzą mistrzowie, tak się spełniają marzenia. Jeden punkt przez wiele lat był naszą klątwą. Przegrywaliśmy tak w półfinałach z Husarią oraz Seahawks. Była nad nami jakaś klątwa, ale jak to się mówi, szczęście sprzyja lepszym i dobrze, że tego dnia było po naszej stronie.
Mimo osłabień po obu stronach przed meczem wciąż zdecydowanym faworytem byli wrocławianie, którzy po tytuł mistrzowski sięgali przez trzy ostatnie sezony. Jak na zdetronizowanie zareagowali przeciwnicy, którzy mogli po kolejne mistrzostwo sięgnąć na własnym podwórku? - Myślę, że przyjęli tę porażkę spokojnie. Nie było żadnych złośliwych komentarzy, szczerze nam gratulowali, to też jest fajna sytuacja, bo teraz będą mieli jeszcze większą chęć, żeby się odgryźć. Takie porażki dają jeszcze większą motywację. Myślę, że spotkaliśmy się z bardzo pozytywną reakcją - przekonuje Piotr Morko.
- Cały sezon, zamiast udzielać się na forach, to mocno trenowaliśmy. Nie interesują nas teraz dyskusje, kto jest prawdziwym mistrzem Polski. Każdy może tłumaczyć to po swojemu. Jeśli jednak najlepsze zespoły grały w naszej lidze i my z nimi wygraliśmy, to mamy prawo czuć się jak mistrz. Wygrane z Panterami oraz Jastrzębiami mówią same za siebie. Nikt nam tego nie odbierze. Wiara i motywacja poprowadziła nas na szczyt - dodaje.
Jak wiele w dotychczasowym funkcjonowaniu klubu może zmienić ten sukces? - Cały czas się rozwijaliśmy, ale brakowało sukcesu, który udowodniłby nam, że idziemy w dobrym kierunku. Brakowało finalnych efektów wytężonej pracy. Teraz to mamy, ale jednocześnie nie możemy się zachłysnąć tym sukcesem. Czeka nas trudny sezon. Kilku zawodników myśli o przejściu na emeryturę, do zespołu dołączy kilku młodych chłopaków. Najważniejsze w tym momencie jest jednak to, żeby jeszcze przychylniej spojrzeli na nas sponsorzy, bez odpowiednich środków, nawet gdybyśmy byli mistrzem świata, nie moglibyśmy nic zrobić. Jesteśmy pierwszym zespołem, który w rozgrywkach drużynowych zdobył dla Białegostoku mistrzowski tytuł. Mam nadzieję, że dzięki temu ludzie przekonają się, że warto nam pomóc w rozwoju tej dyscypliny sportu. Nigdy się nie poddawaliśmy. Walczyliśmy o swoją bajkę i udało nam się - zakończył prezes Lowlanders Białystok.