Na scenie stół zastawiony po brzegi, widownia pełna, wchodzi lokaj (w roli Jana Krzysztofa Schmidta – Sławomir Popławski) i zaprasza obserwatorów na wydarzenie z bogatym menu słownym, a przede wszystkim aktorskim.
Przenosimy się do XVIII wieku, dokładnie 1747 roku, a scena białostockiego impresariatu zamienia się w Hotel Turyński w Lipsku. Uznany kompozytor Fryderyk Händel (w tej roli Mirosław Zbrojewicz) zaprasza na kolację Jana Sebastiana Bacha (grany przez Piotra Dąbrowskiego), którego twórczość w głębi duszy uważa za fenomenalną, ale tak łatwo się do tego nie przyzna, nie pozwala mu do tego przede wszystkim dość wysokie ego.
„Kolacja na cztery ręce” daje znaczne pole do popisu aktorom, którzy niezwykle skrupulatnie budują skomplikowany układ wzajemnych relacji. Postać Bacha, z początku nieśmiała, kurtuazyjnie komplementująca gospodarza i jego „gościnność” , stopniowo zaczyna demaskować swoje faktyczne poglądy co do jego twórczości i statusu społecznego. Zwykły „kantor od św. Tomasza” (jak mówi o Bachu Händel) wdaje się w serię nieprzeciętnych pojedynków słownych z „potworem z Londynu” (jak również mawia o sobie sam Händel), starając się udowodnić, że to on osiągnął większy sukces w muzyce, choć nie został tak doceniony jak jego przeciwnik.
Aktorzy wkładają w swoje postaci niezwykłe pokłady energii. Ich spotkanie ma formę słodko-gorzkiej, a momentami dość kwaśniej komedii. Reprezentują zupełnie dwa odmienne światy, jeden pławi się w luksusie, drugi żyje w biedzie, ale łączy ich muzyka. Osobowości Bacha i Händela, choć ze sobą kontrastują, to dzielenie wspólnej pasji z czasem lekko zaciera te wyraźne na początku różnice. Obaj kompozytorzy doskonale znają twórczość kolegi po fachu, jednak wzajemna zazdrość, nie pozwala im się do tego tak łatwo przyznać.
Nuty komediowej farsy dodaje przedstawieniu partnerujący im w roli lokaja Sławomir Popławski, który gdy tylko się pojawia, kradnie swoimi błyskotliwo-zgryźliwymi spostrzeżeniami całą uwagę widza.
„Kolacja na cztery ręce” była nowością w białostockim Nie Teatrze, choć dramat niemieckiego muzykologa (Paula Barza) wystawiano w Polsce już wiele razy. Przedstawienie kokietuje publiczność, a aktorzy co jakiś czas puszczają oko do widowni, ponieważ jak mówi postać grana przez Zbrojewicza „publiczność to największa władza, przed którą artysta musi drżeć naprawdę całe życie”.