RECENZJA. W miłości, jak na wojnie - czyli "West Side Story" w Operze i Filharmonii Podlaskiej

Walka gangów z historią miłosną w tle, czyli jak podejść do klasyka, by zachować uwspółcześnioną uniwersalność przekazu? To niełatwe pytanie, ale twórcy musicalu „West Side Story”, który możemy oglądać na deskach Opery i Filharmonii Podlaskiej, stanęli na wysokości zadania. Choć, to zdanie subiektywne, bo werdykt za każdym razem i tak wyda publiczność...

Próba medialna musicalu "West Side Story" [fot. Bia24]

Próba medialna musicalu "West Side Story" [fot. Bia24]

Musical „West Side Story” miał swoją premierę na Broadwayu w 1957 roku, jednak to dopiero ekranizacja z 1961 roku [przyp. red. nagrodzona 10 Oscarami] rozsławiła go na całym świecie. Od ponad 60 lat to muzyczno-taneczne widowisko cieszy się popularnością na scenach m.in. europejskich teatrów, a w 2021 roku kolejny film wyreżyserował sam Steven Spielberg. Teraz przyszedł czas na Operę i Filharmonię Podlaską...

Miłość silniejsza niż śmierć, czyli uwspółcześniona wersja historii o Romeo i Julii

Wydawać by się mogło, że o miłość napisano już tak wiele, że nic nas nie zaskoczy. A zaskakuje nieustannie! Mimo schematów powielanych od lat: w kulturze, literaturze czy na srebrnym ekranie – każda opowieść snuta z perspektywy narratora czy narratorów, bez względu na osobę, jest inna, choć najczęściej uniwersalna i zakorzeniona w stereotypach. 

Kultowy musical „West Side Story” zawitał na deski Opery i Filharmonii Podlaskiej. Choć temat, który podejmuje, jest nam bardzo dobrze znany z literatury, wszak to opowieść miłosna bardzo podobna do tej Romeo i Julii. Na szczęście nie tak oldschoolowa, jak Szekspirowskie dzieło i filmowy pierwowzór musicalu z 1961 roku z ówczesną gwiazdą Hollywood w roli głównej – Natalie Wood. I dobrze! Ponieważ jako społeczeństwo mamy sentyment do klasyki kina, a wszelkie remake'i rzadko dościgają oryginał, ośmielę się napisać, że nawet nigdy. 

„West Side Story” to musical, którego treść, mimo upływu lat, pozostaje nadal boleśnie aktualna. Reżyser Jakub Szydłowski, który został zaproszony do współpracy przez podlaską instytucję kultury, przyznaje, że dobrze znał temat musicalu, ponieważ jako aktor miał w nim okazję zagrać aż trzy razy, za każdym razem wcielając się w inną postać. 

- Na czym mi najbardziej zależało, to trochę inaczej opowiedzieć tę historię, trochę ją uwspółcześnić w wyrazie, mimo że cały czas jesteśmy w latach 50. XX wieku - tak mówił w rozmowie z naszym portalem kilka dni przed premierą.

- Wiele dzieje się zła wokół nas, każdy to może odnieść do siebie...I trochę o tym jest spektakl: o nietolerancji, o tym, że uprzedzenia biorą górę. A jednocześnie bardzo dla mnie jest ważne w tym spektaklu, że niezależnie po której barykady stronie jesteśmy, w jakimkolwiek sporze, jak na to spojrzymy z boku – co widz będzie miał okazję zobaczyć – to zrozumie, że tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami i właśnie te uprzedzenia  nas do siebie upodabniają – dodał.

Pierwszej miłości się nie zapomina

Głównym bohaterem musicalu jest Tony (Marcin Franc, w rolę wcielają się także na zmianę Karol Drozd i Maciej Pawlak), związany niegdyś z amerykańskim gangiem, zwanym Jetsami. Na potańcówce poznaje piękną latynoskę Marię (Anna Federowicz, Agnieszka Przekupień, Agnieszka Tylutki), w której zakochuje się bez pamięci. Okazuje się, że brat dziewczyny należy do zwaśnionego gangu, zwanego Sharksowie. Bernardo (w tej roli na zmianę Dawid Malec i Dominik Ochociński) jest także największym wrogiem przyjaciela Tonego. Zakochani mimo dzielących ich kulturowych różnić spotykają się potajemnie, próbując też załagodzić napiętą sytuację między zacięcie rywalizującymi o wpływy w mieście gangami. Niestety większość z ich bliskich ma klapki na oczach i zbyt wiele dumy w sobie, by pokonać uprzedzenia i stereotypy. Pada kilka strzałów i życie niejednego bohatera dobiega końca....

Ten głos...

Musical miałam okazję zobaczyć w sobotę (24.09), gdy w główną postać wcielał się Marcin Franc. Ten 30-latek jest niewątpliwie niebanalnym odkryciem ostatnich lat wśród artystów młodego pokolenia. Obdarzony ciepłym, wręcz bajkowym głosem [przyp. red. - nie dziwi więc fakt, że jego przygoda z dubbingiem m.in. animacji Disneya trwa już od kilku lat], chwyta za niejedno serce – a takie opinie było słychać wśród zasłuchanej publiczności. Partnerująca mu w roli Mari Agnieszka Tylutki, także pokazała niebanalną głębię swojego wokalu.

„Maria”, „America”, „W tę noc” - to najbardziej rozpoznawalne piosenki musicalu, które wciąż zachwycają. Dawniej o sukcesie tego przedsięwzięcia decydowała również nowatorska – jak na tamte czasy – choreografia. W „West Side Story” wystawianym na deskach Opery i Filharmonii Podlaskiej  za choreografię odpowiada Jarosław Staniek. Sceny tańca są nieco uwspółcześnione, ale bardzo dobrze „wtapiają” się w opowiadaną historię, stając się jej integralną częścią.

Na scenie białostockiej opery wystąpiła taka duża grupa profesjonalnych tancerzy. Widzowie mogli podziwiać dwupiętrowe dekoracje oraz piękne, barwne kostiumy artystów [przyp. red. w sumie pracownia krawiecka przygotowała ich około 400]. Scenografię stworzył Grzegorz Policiński, a kostiumy Dorota Wolak.

Dzieło czterech niekwestionowanych osobistości: reżysera i choreografa Jerome’a Robbinsa, kompozytora Leonarda Bernsteina, autora tekstów piosenek Stephena Sondheima oraz dramatopisarza Aruthura Laurentsa. „West Side Story” to -  jak już wspomniałam - boleśnie aktualny musical, dotykający jakże współczesnych problemów: odrzucenia, napiętnowania za wygląd czy przekonania.

Do końca roku zaplanowano ponad 20 przedstawień musicalu. Warto się wybrać i wyrobić własne zdanie o spektaklu. A naprawdę warto – to muzyczno-taneczna uczta dla oczu, uszu i serca.

Zobacz również