Bia24.: Jak dalekie wyprawy rowerowe planujecie na wyjazdach z dziećmi?
Justyna Kulikowska: Robimy do 100 km dziennie, z sakwami. To jest nasza granica, bo w podróży nam towarzyszą też córki: 4-letnia i 12-letnia. Dzieci najpierw jeżdżą w foteliku, później na holu. A starsza teraz już jeździ sama. Wyjeżdżamy na kilka dni i bierzemy z sobą namiot. Sypiamy na karimatach. A kiedy ktoś mówi, że to niewygodne - odpowiadam: „Jak się przejedzie setę z sakwami, to można spać nawet na stole i jest wygodnie”.
Jeździliśmy na przykład z Białegostoku do Kruszynian. Puszczą Knyszyńską przez małe wioseczki, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy. Na ich tle wyglądaliśmy trochę jak… kosmici. W kaskach, "wylinkach" rowerowych. Ludzie nas tam zawsze zagadywali.
Wystarczy zatrzymać się, zajrzeć do małego sklepiku i już zaczyna się rozmowa. „Wy z Białegostoku?! Na rowerze, na urlopie?” - pytają. - „No mi, żeby zapłacili, to bym nie pojechał!” Wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, a po 2 minutach rozmowy ty też już wiesz. Inny format życia i można go poczuć podróżując właśnie rowerem.
Pamiętam czasy, kiedy ciężko było o jakiś dobry sprzęt. Sami potrafiliśmy sobie zrobić na przykład przyczepkę do roweru. Mąż trochę się zna na spawaniu… Pakowaliśmy namioty, karimaty i jechaliśmy na biwak.
Mieliśmy przygodę nad Biebrzą z tą przyczepką. Pojechaliśmy rowerami do twierdzy Osowiec z Białegostoku, trasa miała około 150 km. W rozłożeniu na 2-dniowy weekend to był przyjemny dystans, bez wysiłku. Mąż jechał z córką na foteliku i z sakwami, a ja z sakwami i naszą przyczepką. Źle skręciliśmy, zamiast rowerowym szlakiem Królowej Bony pojechaliśmy pieszym szlakiem! MTB nam się trafiło, z kałużą po pas. Ale... było dużo śmiechu i tak naprawdę nie przejmowaliśmy się tym.
Bia24: Wielu zawiesza swoje pasje i czeka, aż dzieci im dorosną.
To opowiem ci pewne przełomowe zdarzenie w środku puszczy. Pierwszy raz na rodzinnej wyprawie złapała nas tak olbrzymia ulewa, ściana wody. Starsza córka miała wtedy chyba ze dwa lata.Jechała w foteliku, a wokół pioruny waliły. Byłam przerażona.
Córeczce nagle opadła głowa! Zaczęłam krzyczeć, bo myślałam że straciła przytomność. Natychmiast zatrzymaliśmy się i wtedy… okazało się, że ona śpi! Bo nałożyliśmy jej płaszczyk przeciwdeszczowy, była ciepło ubrana i zrobiło jej się przyjemnie. Krople deszczu miarowo stukały o kapturek, las szumiał. Jej było po prostu całkiem dobrze.
Wtedy zrozumiałam, że dziecku nie jest naprawdę dużo potrzebne do szczęścia - oprócz rodziców szczęśliwych i spełnionych. No i jeszcze pełny brzuszek, wtedy wszystko jest na miejscu.
Bia24: Pełny brzuszek, to nie taka prosta sprawa. Co jecie na takich wyprawach?
Jedzenie trzeba obowiązkowo brać ze sobą, tego nas życie nauczyło. Niby banał, ale przy pierwszym wyjeździe nie było to takie oczywiste. Wydawało się nam, że pieniądze wystarczą i gdzieś po drodze coś kupimy i zjemy. Ale... w lesie nie ma restauracji, a na polach nie ma sklepów. Nawet przy szlakach rowerowych.
Trzeba po prostu mieć ze sobą zawsze konserwę. Ja robię domowe mięsko na nasze wyprawy. Indyka, wieprzowinę, cielęcinę przyprawiam i do słoiczków wkładam, a później do piekarnika. Na trzy godziny, w temperaturze 100 stopni Celsjusza. Jest pyszne! Przygotowuję też inne przekąski.
Zabieramy z sobą na wyprawy zawsze kartridż na propan. Można na nim na szybko kaszę jaglaną ugotować. Do tego dodaję jakąś fasolę, domowe mięsko ze słoiczka. Zawsze dbam o to, by mieć owoce suszone - żeby mieć glukozę, żeby mieć energię. Nie jemy żadnych żeli energetycznych dla rowerzystów. Staram się przygotowywać pełnowartościowe posiłki.
Na śniadanie węglowodany, na kolację białko - żeby się zregenerować, odbudować mięśnie. Na rowerze trzeba odżywiać się troszeczkę inaczej. Tego też nauczyliśmy się sami, w dość zaskakujących okolicznościach.
Pojechaliśmy do Tykocina, do „Tejszy”. To znakomita restauracja z kuchnią żydowską. Było cudownie! Zamówiliśmy forszmak, pełny obiad i deser. A oni nam mówili: „Jesteście na rowerach. Jesteście pewni, że chcecie tyle zjeść?” Oczywiście, że byliśmy pewni! Tylko... w drodze powrotnej to myślałam, że ducha wyzionę. Bo w momencie, kiedy jesteś tak bardzo najedzony i ociężały, organizm pracuje nad trawieniem. Nie ma już siły i ochoty, by pedałować. Niby oczywiste...
Bia24: Nic nie jest oczywiste, zwłaszcza na wyprawach z dziećmi. Kiedy zaczęliście zabierać córki na wyjazdy?
Z pierwszym dzieckiem nie pamiętam, żebym miała jakiekolwiek obiekcje. Zaczęliśmy jeździć, jak tylko córeczka zaczęła samodzielnie siedzieć. Z drugim dzieckiem nie było już tak łatwo. Wyobraźnia mi zapracowała i miałam mnóstwo obaw. Co się stanie, jeżeli rower się przewróci? Albo... jak ktoś nas potrąci?! Bo są przecież różni kierowcy.
Na szczęście mąż do tego podszedł rozsądnie i mi cierpliwie tłumaczył: „Przy pierwszym nic takiego się nie wydarzyło. Jeździmy ostrożnie, po ścieżkach rowerowych, po lesie. Zaufałam i to była dobra decyzja.
Dużo też zależy od naszej kondycji. Nic na siłę, to najważniejsza zasada. Ja lubię rower crossowy i leśne ścieżki po puszczach: Knyszyńskiej, Białowieskiej. W Białowieży naprawdę świetnie się jeździ na rowerze. Nauczyliśmy się też, jeżdżąc rowerem po Polsce, że deszcz nie jest przeszkodą. Wszystko zależy od naszego nastawienia.
Justyna Kulikowska jest szefową białostockiego biura ogólnopolskiej Kancelarii Podatkowej „Skłodowscy”. Urodziła się w Sokółce, studiowała ekonomię na Uniwersytecie w Białymstoku. Prywatnie - lubi gotować, ma własny ogródek i… trzysta sadzonek truskawek. Od trzech lat gra na perkusji. „Lubię dotykać życia” – mówi o sobie.