Jerzy Kryszak: Życie jest jak rwąca rzeka

Są takie rozmowy, na które czeka się latami. To właśnie jedna z nich. Jerzy Kryszak to niezwykle charyzmatyczna osobowość, której nie da się pomylić z kimś innym. Na początku kwietnia pojawił się w Białymstoku, aby wystąpić na scenie NIE TEATRU. Przy okazji odpowiedział też na kilka pytań i potwierdził, że jest wspaniałym, wrażliwym rozmówcą z bardzo ciekawym sposobem odbioru rzeczywistości. O zmierzchu prawdziwego teatru, nienasyceniu wolnością i pięknie zwykłego życia z Jerzym Kryszakiem, satyrykiem, aktorem, człowiekiem, rozmawia Maciej Aronowicz.

Maciej Aronowicz: Rozmawiamy 1-go kwietnia. Nie uważa Pan, że to jakaś ironia losu?

Jerzy Kryszak: Moim zdaniem ja sam w sobie jestem żartem, więc w tej kwestii nic mnie nie dziwi.  Mam nadzieję, że  każde moje wyjście na scenę jest dla odbiorców Prima Aprilisem. A także to, że nasza rozmowa jest kontrolowana, kontrolowana, kontrolowana (śmiech).

M.A.: To nie jest Pana pierwszy pobyt w Białymstoku. Czy ma Pan jakieś szczególne wspomnienia z tym miastem?

J.K.: Wiele lat aktywności scenicznej wiąże się z mnóstwem wyjazdów. Również do Białegostoku, w którym bywałem niejednokrotnie. Kiedy jechałem tutaj dzisiaj, przypomniał mi się festiwal o nazwie „Raz do roku w Białymstoku”, który odbywał się w tutejszym amfiteatrze. Moje wspomnienia sięgają lat 80. Tak się złożyło, że miałem tam swój występ. Poza mną koncert miał też Marek Grechuta. Festiwal trwał trzy dni, a myśmy w trakcie mieli też jakieś zobowiązania w Warszawie. W związku z tym musieliśmy jeździć pomiędzy Białymstokiem a stolicą. Marek był wtedy po wypadku, więc ja go woziłem takim starym, pożyczonym samochodem. W środku strasznie śmierdziało benzyną, samochód ledwie jechał. W ogóle nie byliśmy pewni czy uda nam się dotrzeć do celu. Całe szczęście udało się. Jednak ten festiwal zawsze już będzie mi się kojarzył z koszmarną drogą i przerażonym Markiem Grechutą. 

M.A.: Patrząc szerzej na Pana karierę. Mówimy o wielu latach, deskach wielu scen i tysiącach twarzy. Czy wciąż zapamiętuje Pan poszczególne występy, jakieś konkretne momenty czy przy tak wielu miejscach wszystko się z sobą zlewa?

J.K.: Takie życie jest jak rwąca rzeka. Woda mija różne miejsca, ale wciąż płynie. Jednak, jeśli gdzieś po drodze zaczepi się o jakiś konar, to jest właśnie moment, który potem przez lata się pamięta. Słusznie zauważył, to jest ogromna grupa ludzi, która często się zlewa. Kiedy wychodzę na scenę w pomieszczeniu, zawsze na widowni jest ciemno, widzę 2-3 pierwsze rzędy. W imprezach plenerowych da się dostrzec więcej. Pamięta się bardziej poszczególne momenty. Np. to jak zapraszam kogoś na scenę i wchodzę z nim w dialog. Czasem ktoś z widowni sam tam wchodzi. Pamiętam, jak raz wszedł do mnie mężczyzna, który był po alkoholu. Miałem urywek chwili, żeby ocenić czy jest nastawiony agresywnie czy życzliwie. Całe szczęście był moim fanem i chciał podać mi rękę. W trakcie występów na żywo zawsze dzieje się coś nieplanowanego. Takie rzeczy najbardziej zapadają w pamięć. Dzisiaj też miałem bardzo ciekawą sytuację. Już po występie podeszła do mnie pewna pani, staruszka. Okazało się, że chce sobie zrobić ze mną zdjęcie. Problem polegał na tym, że nie miała przy sobie telefonu. Całe szczęście z pomocą przyszedł właściciel Nie Teatru i zrobił zdjęcie swoim telefonem. Ta pani miała ponad 90 lat. Gratuluję formy!

M.A.: Czy wciąż zdarza się Panu odczuwać tremę przed wyjściem na scenę?

J.K.: Bezpośrednio przed występem zawsze mam takie specyficzne uczucie. Nie nazwałbym tego tremą. To raczej pozytywne emocje, które towarzyszą mi przez cały występ. Jest jeszcze coś innego. Zawsze staram się wyczuć publiczność. Na moje występy przychodzą ludzie o różnych poglądach, wrażliwości i poczuciu humoru. Moim zadaniem jest trafienie do każdego z nich, co chyba nie jest możliwe ha ha... Przez kilka początkowych chwil muszę wyczuć, jacy są moi goście, jaki rodzaj żartu do nich trafia. Szczególnie, że ja lubię prowokować i jeśli widzę, że komuś nie pasuje to, co chcę powiedzieć, to często z czystej przekory jeszcze bardziej to podkreślam. Taki mam już charakter, że lubię iść pod prąd.

M.A.: A dużo Pan improwizuje w trakcie występu?

J.K.: Bardzo dużo. Szczególnie, jak już widzę, że moje słowa trafiają do widzów. Wtedy pozwalam sobie na wiele improwizacji. Znalezienie wspólnego języka z odbiorcą to największa frajda.

M.A.: Lubi Pan swoją postać sceniczną?

J.K.: Lubię, akceptuję siebie w pracy i poza nią. Fakt, mógłbym być młodszy, zabawniejszy, wyższy czy mieć więcej włosów. Ale jestem taki, a nie inny i dobrze mi z tym. Przez lata nauczyłem się szacunku do siebie.

M.A.: A czy po powrocie z serii występów ma Pan taki moment, w którym musi Pan z nich „wybrzmieć”, wyczyścić się mentalnie?

J.K.: Zawsze tak jest. Trzeba wziąć „prysznic” od sytuacji scenicznych. Występując spotykam dużo ludzi, bywam w wielu miejscach. Skupiam się na tym, co mówię ze sceny. Przy czym nie mówię z pamięci, jak automat. Muszę być skupiony, uważny. Po takim wieczorze jestem zmęczony, a po serii wieczorów szczególnie. Zawsze musi zejść ze mnie taka niewidzialna mgła, żebym mógł zacząć myśleć o zwykłych rzeczach. 

M.A.: Jaki więc jest Jerzy Kryszak prywatnie? Tak już po zejściu mgły?

J.K.: Czasem wesoły, czasem zły. Często zmęczony fizycznie – co uwielbiam. Jak Pan widzi, całkiem zwyczajny. Nie wymagam od życia zbyt wiele. Cieszą mnie małe rzeczy. Świat jest piękny.

M.A.: Z perspektywy tych lat. Czuje się Pan artystą spełnionym?

J.K.: Nie, w żadnym wypadku. Artyści spełnieni leżą już na cmentarzu. Oni na pewno się spełnili w swoich oczach, myślach, lustrzanych odbiciach. Wreszcie spełnili się w oczach i sercach ich fanów. Ja żyję, jestem czynny zawodowo, więc o spełnieniu nie może być jeszcze mowy. Wciąż mam wiele do przekazania. Ale tak jest ze wszystkimi, nie tylko ze mną. Ta rzeka spełnień i życiowych oczekiwań nigdy się nie zatrzymuje.

M.A.: Ale to też jest motor napędzający, prawda?

J.K.: Musi tak być. W innym wypadku pozostaje jedynie postawienie sobie na parapecie pelargonii, obok fotela i obserwacja świata zza okna. Codziennie uczymy się czegoś nowego. Można to robić w taki sposób, ale wtedy nie jest to lekcja, a najzwyklejszy regres. Stan, który do niczego nie prowadzi.

M.A.: Pan określa siebie mianem satyryka, nie aktora. Z czego to wynika?

J.K.: Przede wszystkim z lat pracy na scenie i podejmowania tam tematów bieżących. Rezygnacja z gry aktorskiej wiąże się z tym, że w mojej ocenie teatr, który ja znałem i w który wierzyłem, już niestety nie istnieje. Obecny teatr nie realizuje już misji, która powinna mu przyświecała. To skończyło się mnie więcej w 1989 roku, czyli po panowaniu wielkiego brata. Od tej pory przeprowadza się raczej różne eksperymenty, ale o żadnej misji nie ma już mowy. Teraz najczęściej podejmuje się tematy łatwe, proste. Nie twierdzę, że one nie są też ludziom bliskie. Ale przez to teatr stał się kolejnym miejscem nieskomplikowanej rozrywki. Ja odnajdywałem się w teatrze, który podejmował tematy uniwersalne. Zajmował się wolnością, odwoływał się do znaków, symboli, metafor. Grając Szekspira nie prezentowałem jedynie świetnie napisanej postaci dramatu. Wszystko miało drugie dno. Każda epoka, pokolenie miało swojego Hamleta, którego zderzano z tematami istotnymi dla danego czasu. Teatr zmuszał do refleksji, często nie były to myśli wygodne, ale taka była jego rola. Obecnie już tego nie ma, aktor gra, odbiorca ma się czuć dobrze, najlepiej po prostu się śmiać. Wtedy misją aktora było przekazanie odbiorcy nadziei, że kiedyś nastąpi wolność. Chcę tylko przypomnieć, że o wolność powinniśmy walczyć zawsze. Zbyt dużo jest chętnych, którzy chcą ją nam zabrać. 

M.A.: Zgodzę się z Panem, że obecnie rola teatru jest diametralnie inna, niż kilkadziesiąt lat temu. Jednak też będę polemizował. Twórcy wciąż chcą podejmować tematy uniwersalne. Wolność, nawet jeśli w nie tak oczywisty sposób, jest obecna. A parafraza dzieł klasycznych i przekładanie ich na sytuację teraźniejszą też ma miejsce. Weźmy choćby pod uwagę „Dziady” z Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie. Ten spektakl wywołał ogromne poruszenie i zaangażowanie władz. „Dziady” już kiedyś były zdejmowane z afisza…

J.K.: W 68 roku „Dziady” w reżyserii Dejmka zostały brutalnie zdeptane przez ówczesną władzę. Obecnie to również władza miała zastrzeżenia i nawoływała do bojkotu. Zresztą to już nie pierwszy raz. Ogólnie odnoszę wrażenie, że obecna władza ma wiele wspólnego z tamtą. Na pewno chce wszystko kontrolować, nie znosi żadnej formy sprzeciwu i bardzo boi się wolnego słowa w teatrze. Ingerencja w tę instytucję, nacisk na reżyserów i aktorów, pozbawianie funkcji dyrektora za czelność posiadania odmiennych poglądów. Nie ma Pan wrażenia cofnięcia się w czasie? Sztuka zawsze była zależna od władzy, sama się przecież nie utrzyma. Ale czym innym jest wsparcie artystów, a czym innym próba nakładania im kagańców. To jest bardzo istotny sygnał, że dzieje się coś niedobrego. Szczerze powiem, że nie pamiętam, aby poprzednia władza, przed 2015 rokiem, chciała aż tak krępować artystów czy zwalniać ich za poglądy lub interpretację dzieł. Przecież dzieła są po to, żeby na ich kanwie mówić o problemach współczesnych odbiorcy. Bez strachu o to czy od następnego dnia będzie za co kupić chleb.

M.A.: Ale nie zamierza Pan spoczywać na laurach.

J.K.: Ja, pomimo mojego wieku, nie potrafię sobie wyobrazić pójścia na emeryturę. Nie umiem się uspokoić, zamknąć w domu i patrzeć w telewizor. Mam też apel do moich rówieśników, zresztą nie tylko do nich. Moi drodzy, żyjmy pełnią sił. Oczywiście na tyle, na ile możemy sobie pozwolić, ale na Miłość Boską, żyjmy. Bez próby biegnięcia będziemy już tylko człapać…

M.A.: Wracając do Pana dorobku scenicznego, ról dramatycznych i satyrycznych. Mając ten cały bagaż. Nie sądzi Pan, że zrobienie dobrej satyry, inteligentne rozbawienie odbiorcy jest często trudniejsze od wejścia w rolę dramatyczną?

J.K.: Nie sądzę. Ja to wiem od dawna. Do widza łatwiej trafia się w nutą strachu, niepewności czy współczucia. Tak już jesteśmy urządzeni. Trudniej jest nas rozweselić tak, żeby to było mądre, inteligentne i nikogo nie uraziło. Wiem to doskonale i cały czas się z tym muszę zmagać (śmiech).

M.A.: Stand up jest obecnie bardzo na czasie. Wiele osób próbuje swoich sił na scenie. Co by Pan poradził początkującemu standuperowi?

J.K.: Przede wszystkim zachęcam do tego, żeby próbował. Bez tego nigdy się nie odkryje zdolności, predyspozycji i możliwości. A same chęci to dopiero zalążek. Ale, tu zwracam się do młodych artystów, chłopcy, nie nadużywajcie wulgaryzmów. Oczywiście, to też są słowa i czasem, dla podkreślenia jakiejś sytuacji, można je zastosować. Ja, w trakcie swojego ponad godzinnego występu, używam 2-3 brzydkich słów. Robię to celowo. Ale jak słyszę monolog, który w większości się na nich opiera, to odbiera mi wszelkie chęci, by go słuchać. Nasza codzienność, język są tak okropnie zwulgaryzowane. Wszelkie instytucje wręcz toną w przekleństwach. Nie ma sensu robić z nich wizytówki wartościowego artysty. Pozostałe kwestie są w porządku. Żartować można ze wszystkiego. Czasem wręcz trzeba.

M.A.: Łatwiej było tworzyć satyrę w latach 80 czy teraz?

J.K.: Wtedy było zdecydowanie łatwiej. Naród był znacznie mniej podzielony. Wróg był w większości wspólny. Poziom absurdu, jaki wówczas był codziennie realizowany sprawiał, że czasem nie trzeba było zbytnio się wysilać. Wystarczało powtórzyć to, co wszystkich otaczało. Środki wyrazu też nie były wyszukane. Zwykłe wyciszenie, puszczenie oka wystarczało, żeby każdy wiedział, o co chodzi. Ludziom żyło się ciężko, ale bardzo chcieli się śmiać… Teraz to nie jest już takie oczywiste. 

M.A.: Kiedyś mieszkałem w bloku, w którym kręcono Alternatywy 4. Konkretnie mieszkałem w kuchni jednego z mieszkań. Od wtedy zawsze sobie mówiłem, że jak poznam Kryszaka, to zapytam go o to dzielenie kuchni na planie Alternatyw. Jak było?

J.K.: Serio mieszkał Pan w tym bloku? A to ciekawe (śmiech). W chwili, kiedy nagrywaliśmy, był to jeden blok w szczerym polu. Tak wtedy wyglądał Ursynów. Choć w samym bloku zdjęć było niewiele. Wszystkie wnętrza były zbudowane w studiu Telewizji Polskiej. W takiej ogromnej hali były zrobione dwa piętra, żeby było można chodzić po schodach. A tak poważnie to plan Alternatyw był tak niesamowitą wyspą wolności, że aż ciężko sobie to obecnie wyobrazić. Zdjęcia zaczęliśmy na chwilę przed Stanem Wojennym. Po nim aktorzy ogłosili bojkot telewizji. To zadziwiające, jak myśmy się wtedy zjednoczyli. Nie chcieliśmy pieniędzy z TVP, nie poszliśmy na ten lep. Żyliśmy bardzo biednie, ale na naszych zasadach. Taka sytuacja już nigdy potem się nie powtórzyła. Mieliśmy pełną świadomość, że robimy coś znacznie ważniejszego niż po prostu serial komediowy. Było nieustanne zagrożenie ze strony cenzury. Co chwila wzywano scenarzystów. Często znikał z planu Staś Bareja. Chodził na różne rozmowy z cenzurą, urzędnikami ministerstwa. Musiał bronić scenarzystów, nas, proponować poprawki scen do scen. Dlatego właśnie czuliśmy, że robimy coś tak wielkiego, skoro ich to tak boli i niepokoi. W środku tych wydarzeń byliśmy my. Uznaliśmy, że póki nas nie zamkną, będziemy grać i świetnie się przy tym bawić. I tak robiliśmy. Poziom śmiechu był tak wysoki, że w trakcie scen często baliśmy się patrzeć sobie w twarz. Jerzy Pokora miał praktycznie non stop oczy mokre od łez. Zresztą nie tylko on. Wszyscy grali z przeświadczeniem, że za moment pękną. A jak jeden pękał, to reszta szła za nim, był jeden wielki ryk i stop kamery. Jedynie pies Teodor w pełni dawał radę.

M.A.: Zmieniając temat. Jak Pan odpoczywa?

J.K.: W sumie to nic spektakularnego. Żona, dom, ogród, fotografia, książka, internet… Nie mam czasu. Jestem aktywny, odpoczywam działając. Nic wielkiego, ale w moim przypadku się sprawdza.

M.A.: A jak Pan ocenia obecną sytuację w naszym kraju?

J.K.: Przede wszystkim nie mogę uwierzyć w to, że poszliśmy na noże ż Unią Europejską. Wszędzie można zobaczyć profity, jakie wynikają z naszego udziału w tej Wspólnocie. To jest bardzo prosty rachunek, ile włożyliśmy, a ile otrzymaliśmy. Niestety, nie jesteśmy Szwajcarią czy Norwegią. Bez UE byśmy sobie nie poradzili. Jeśli ktoś tego nie widzi lub widzi, ale cynicznie gra na uczuciach wyborców, to wprawia mnie w prawdziwe przerażenie. Zamiast mieć pretensje do Unii, powinniśmy mieć je do siebie. Przede wszystkim o to, że nie potrafimy z nikim dłużej współpracować.

M.A.: Ma Pan nadzieję, że przyszłość będzie lepsza?

J.K.: Trochę mam, lecz jest we mnie masa wątpliwości. Obawiam się naszej łatwowierności. Bardzo prosto jest nas okłamać. Kłamstwo jest bardzo słodkie i niestety krótkodystansowe. Ale jak minie to pokazuje się tragiczna prawda. Jednak choć iskrę nadziei trzeba mieć. Tego nikt nam nie odbierze…

M.A.: Dziękuję za rozmowę.

J.K.: Również dziękuję i pozdrawiam mieszkańców Białegostoku. Do zobaczenia!

Zobacz również